poniedziałek, 24 grudnia 2012

Maria i syntaktyka


Być gdzie indziej to marzenie Marii. Zawsze nie tu, gdziekolwiek by to było. Cechuje Marię swoiste poczucie chronicznego niezadowolenia z tego, gdzie aktualnie się znajduje, bo przecież gdzieś jest zawsze co innego, jest jakaś rzeczywistość znana co najwyżej z przekazu małomównych świadków. 

Choć właśnie tu - o ile Maria nie nadużywa tego stwierdzenia - możliwość bycia gdzie indziej jest równie niemożliwa co oczywista. Tak weźmy: chodzić ulicą Pawią do sklepu po chleb. Ale czymże jest nazwa? To co zowiemy Pawią pod inną nazwą równie by po chleb prowadziło? A może z innego pieca by Maria chleb jadła. Inny pierścionek po drodze zgubiła, znalazła w śniegu rękę zamiast rękawiczki, niekoniecznie od kompletu. Wsiąść do pociągu byle jakiego, nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet, oferta biura podróży kusi kolejną wycieczką typu all inclusive, ale wizualizacja hotelu w egipskim kurorcie okazuje się zimnym barakiem, a w zasięgu oka ni kropli morza, które mogłoby się rozstąpić w niespodziewanym akcie uprzejmości siły wyższej. Deus ex machina, drzwi pneumatyczne autobusu linii 180 rozgarniają morze pasażerów. Maria odjeżdża w kierunku palmy. „Tu“ i „gdzie indziej“ to okoliczniki miejsca lub jedno miejsce w dwu różnych okolicznościach.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Tachrichim


Pojechałam dokładnie o pięć stacji za daleko. Zamykam oczy, a trzecim okiem zaglądam do redakcji dziennika. Widzę, jak wściekły balebos wyrzuca stare krzesło przez okno. Odechciewa mi się jechać do redakcji. Wysiadam więc z podmiejskiej kolejki, kładę się na miękkim piasku między torami, a brzegiem lasu. Robi się ciemno. W oddali zapalają się wszystkie latarnie w lesie. Wsłuchuję się w szum boru. Szepcze moje imię: „Narratorko! Narratorko! Wszechwiedząca!” Duszą odpowiadam, że nie jestem jeszcze gotowa, to po pierwsze, a po drugie jestem tu incognito. Z tego wszystkiego zapadam w ostateczny, wielki sen.

Siedzimy na karimacie z Joasią Pompińską na balkonie jej ulubionego kurortu. Zima. Milczymy. Sznur, którym oplotła moje serce, lekko dynda na wietrze. Łagodnie kołyszą się sosny w ogrodzie. Na jednej z gałęzi kruk o anielskich skrzydłach nuci żydowską kołysankę ojfn weg sztejt a bojm. Joasia kartkując starą, polską książkę kucharską z lat osiemdziesiątych, mierzy mnie od czasu do czasu wzrokiem, małymi, brązowymi i jednak smutnymi oczyma. Czytam poradnik leczenia energetycznego. „Joasiu”, mówię, jak do niej zwykle mawiam, „wiesz, że musisz odejść”, na co ona: „nie, maleńka, zostanę z tobą na zawsze”. Wzdycham zrezygnowana, a wtedy nad nami rozlega się huk, rozstępują się chmury i odsłaniają krwistoczerwone niebo. Joasia zaczyna gorzko płakać moimi oczyma i moim sercem. Całe morza łez zaczynają płynąć mi z ciała stojącego na balkonie. Wtedy firanka wzdyma się z ram okna i owija mnie jak tachrichim - całun. Stoję tak na balkonie dziewięć dni, dziewięć nocy i dziewięć miesięcy, a fala łez porywa Joasię, niesie z balkonu przez ogród kurortu, nad sosnami i wznosi do chmur. Niebo po wzięciu Joasi przez dwadzieścia sześć sekund świeci czystym złotem, po czym staje się czarne zupełnie. Dom i ogród spowija cisza. Morze łez wolno wsiąka w ziemię. Wszystkie łodygi i kwiaty w ogrodzie zwieszają topielcze głowy. Chylą się martwe sosny. Wyłuskuję się z firanki, podnoszę z podłogi książkę kucharską i odnoszę do biblioteki całej wyłożonej boazerią. Po chwili opuszczam kurort tylnym wyjściem. Pomięta firanka zwisa z balkonu. Postanawiam, że już nigdy więcej tu nie wrócę i odrywam resztkę sznura od swojego serca.

Balebos z gruchającym gołębiem na ramieniu podkręca wąsa i rozkazuje: „płyniesz jutro rano do Nowego Jorku. Statek odbija o dziewiątej rano z portu po północnej stronie mostu Śląsko-Dąbrowskiego. Bądź punktualnie, ich hob a szliches far dir, mam dla ciebie misję”.

Wracam do domu nastawić pranie. 

niedziela, 16 grudnia 2012

Maria i film


Jest godzina piętnasta rano w niedzielę. Marię wypełnia oleista pustka, w której natychmiast rozpuszcza się zalążek wszelkiej myśli. Poprzedni wieczór to dym, tłum, huk i rozbłyski jak w dobrym kinie akcji. Dziś za to jest nic, jakby nic się nie stało. Jest to nic z czerwonej cegły lub w postaci koralika. Hula ta pustka po całej połaci. Płoży się po okolicy w postaci dawno wybrzmiałych krzyków przekupnych, wyziera z rozkopów. Natarczywie puka minionym komiwojażerem do nieistniejących drzwi, których nikt nie otwiera. Była Żubrówka, nie ma Żubrówki, ot co.

W urwanym filmie Marii zamazane twarze, niezrozumiałe frazy, jakby w obcym języku, niezrozumiałe twarze i zamazane języki jakby w obcym filmie. Napisy końcowe w formie prostej listy imion. Jedna z tych niszowych produkcji na TVP Kultura emitowanych w czasie najmniejszej oglądalności. Zapewne wielowątkowa historia rozgrywająca się w malowniczej scenerii ruin, bohaterowie snują się bez sensu, po czym wszyscy umierają, ale to już czysta spekulacja.

W okolicy siedemnastej rano tabletki na kaca uśmierzą ból głowy, lecz nie przywrócą pamięci. Nie ma tabletek na przywracanie pamięci. Jest za to jakieś nic, które powoli się uściśla.

czwartek, 6 grudnia 2012

Gorący dzień lipca


Był gorący dzień lipca 1937 roku. Spotkałyśmy się w Ogrodzie Krasińskich, umówiwszy się wcześniej, że przyjdziemy ubrane w nasze granatowe sukienki, jak za studenckich czasów. Sukienka Racheli pękała w szwach, eksponując jej pokaźny brzuszek. Rachela pomimo zaawansowanej ciąży czuła się dobrze i tryskała energią. Na przemian z Irką wypytywałyśmy się o jej stan i samopoczucie. Mdłości dawno jej przeszły, tylko lekarz zabronił jej dźwigać. Miałyśmy się właśnie we trójkę udać do Pasażu Simonsa na wspólne zakupy i zmierzałyśmy ku bramie, kiedy zaskoczył nas nagle Aron, mąż Racheli. "Dziewczyny, śledzę waszą żydowską sektę od dawna. Czy pozwolicie mi dostąpić honoru i spiskować razem z wami?", zapytał. "Meszuge!" - wyrwała się Irka, "Nasza sekta jest zarezerwowana dla kobiet, ale jeśli Rachela urodzi córkę, która powiększy nasze szeregi, obiecujemy, że pomyślimy o honorowym członkostwie dla ciebie". "No i będziesz musiał sprawić sobie odpowiedni strój, identyczną granatową sukienkę!". Wybuchłyśmy śmiechem. I w tym momencie Aron uwiecznił naszą trójkę na zdjęciu. 


Rachela niedługo cieszyła się macierzyństwem. Zanim trafi na Umschlagplatz, razem z Aronem, uda jej się przeprowadzić małą Dorę przez Sądy na Lesznie i oddać dziewczynkę w ręce zaprzyjaźnionej koleżanki po aryjskiej stronie. W chłodny kwietniowy ranek 42 roku, resztką szarego mydła umyje córce włosy w lodowatej wodzie i po raz ostatni zaplecie jej warkocze. Do małego tobołka włoży jej jedną czystą sukienkę na zmianę i zielony, pocerowany sweterek. Kiedy stały już w bramie domu, przypomni sobie nagle o czymś i na chwilę wróci do mieszkania. Ze ściany w przedpokoju ściągnie fotografię, pospiesznym ruchem wyswobodzi ją z miedzianej ramki, napisze kilka słów na odwrocie i wsunie między ubranka w tobołku. A na tej fotografii, trzy młode dziewczyny, ubrane w jednakowe sukienki, stoją roześmiane przy bramie przed Ogrodem Krasińskich.

De finibus bonorum et malorum


Nie wiem, czy potrafiłabym znieść te ciągłe represje i upokorzenia, gdyby nie mój wspaniały profesor, Mieczysław Michałowicz, PPS-owiec. Murem stał za nami, żydowskimi studentami. Buntował się przeciwko gettu ławkowemu, a jego adwersarze nie szczędzili mu szykan. Po 35 roku było tylko gorzej. I chociaż Uniwersytet Warszawski po śmierci Wodza został oficjalnie przemianowany na Uniwersytet imienia Piłsudskiego, narodowcy ze zdwojoną siłą dawali upust swoim antysemickim nastrojom, które wcześniej tamowała Sanacja. Dzielnica północna wokół mnie pustoszała.
 
Wiele rodzin wyemigrowało wtedy do Ameryki albo do Palestyny. Z naszej trójki tylko ja obroniłam dyplom. Rachela przerwała studia prawnicze. Zbyt często słyszała, że żydowscy adwokaci nie powinni być dopuszczani do palestry, bo przecież "ich mentalność i materializm wywodzą się wprost z Talmudu”. Jej ojciec nalegał, żeby kontynuowała naukę w Paryżu i był gotów opłacić studia, ale ona zakochała się w starszym koledze ze studiów, Aronie Rozenfeldzie i wkrótce wyszła za niego za mąż. Irka natomiast odstawiła "Iliadę" na półkę, tuż obok "De finibus bonorum et malorum" ukochanego Cicerona. "Niech czekają na lepsze czasy" mówiła. "Cóż z tego, ze odróżniam kolumnę jońską od doryckiej, skoro teraz trzeba stać na straży własnego sztetla". Strąciła bogów greckich z Olimpu, a ich miejsce zajęli inni, mówiący w jidysz. Rozkochała się w literaturze Pereca, a od kiedy osobiście poznała Melecha Rawicza, stała się częstą bywalczynią siedziby żydowskich literatów i dziennikarzy przy Tłomackiem 13, nawet kiedy Rawicz wyemigrował z Polski. A później Irkę, z roku na rok, coraz bardziej przyciągały idee Bundu.
 
W tamtych trudnych czasach często paradowałyśmy po ulicach w naszych jednakowych sukienkach. Te sukienki chroniły nas jak pancerz, czułyśmy się silniejsze, żartowałyśmy że jesteśmy członkiniami "tajnej żydowskiej sekty". W rzeczywistości, wyglądałyśmy w tych naszych sukienkach nader nobliwie. Podwyższony, marszczony stan, kołnierzyk a la guwernantka i rękawy zakrywające łokcie. Śmiałyśmy się, że gdyby nie nasza semicka uroda, ludzie mogliby nas brać za nowicjuszki z katolickiej szkoły przyklasztornej. I tylko Rachela twierdziła z przekorą, że przecież to wymarzony krój na czas, kiedy będziemy chodzić w ciąży. I to ona pierwsza z nas została matką. Irce macierzyństwo nie było pisane.

środa, 5 grudnia 2012

Granatowa sukienka


Granatowa, lniana sukienka powstała w trzech wersjach, które różniły się od siebie nieznacznie obwodem pasa i bioder. Trzy przyjaciółki - Rachela Makower, Irka Perlmanówna i ja. Ten sam wzrost, ta sama waga, nawet numer buta ten sam. I tylko nasze życiorysy były nieco inne, choć splatały się ze sobą od dzieciństwa. Ba, nawet od niemowlęctwa. Nasze matki poznały się spacerując alejkami Ogrodu Krasińskich z córkami w wózkach. Jak wszystkie matki na świecie, zachwycały się postępami w motoryce naszych małych ciał i naszymi pierwszymi słowami. Dla mnie i dla Racheli pierwszym słowem było "mama", a mała Irka która za kilka lat miała zabłysnąć talentem do języków, potrzebowała jeszcze pół roku dużej, żeby wypowiedzieć trzysylabowe "mamele". Rachela skończyła Szkołę Ludową im. Bera Borochowa przy Nowolipkach 68. Jej ojciec był prawnikiem, znanym działaczem syjonistycznym i erudytą, zawsze skorym do dyskusji i nieco apodyktycznym. Ja skończyłam Szkołę Żeńską Heleny Halpernowej przy Nowolipiu 3. Irka natomiast, chodziła do szkoły przy Karmelickiej 29, gdzie nauczyciele w przeważającej większości byli bundowcami. Pochodziła z ubogiej, robotniczej rodziny, która jednak ceniła sobie wykształcenie i aspirowała do inteligencji. Jej wcześnie owdowiała matka, po spłaceniu długów ojca, dorabiała jako krawcowa. Któregoś razu pewna zamożna klientka, której szyła obrusy i zasłony, zostawiła jej w dowód wdzięczności zwój lnu w prezencie. Starczyło na trzy sukienki.

Kiedy dostałyśmy się na studia, nasza radość nie miała granic! Numerus clausus funkcjonował już od wielu lat, a pomimo to, nam udało się znaleźć wśród przyjętych na Uniwersytet Warszawski. Rachela została studentką Wydziału Prawa. Irka, najwrażliwsza z nas i z najbardziej oczytana, dostała się na filologię klasyczną, a ja poszłam w ślady mojego ojca i zostałam przyjęta na Wydział Lekarski. Tylko specjalizację wybrałam inną. Chciałam leczyć dzieci i zostać pediatrą. Napięcia na tle antysemickim i represje stały się naszą codziennością. Podczas zajęć kazano nam, Żydom, stać, lub ewentualnie siadać w ławkach po lewej stronie. Bojówki Młodzieży Wszechpolskiej nierzadko wszczynały ekscesy, z użyciem pałek i kastetów. Kiedyś, uciekając w popłochu przed ONR-owcami, zgubiłam torebkę. Po paru dniach ktoś przyniósł ją do sekretariatu. Ucieszyłam się widząc, że nie zginęły moje dokumenty. Tyle, że na mojej fotografii w indeksie jakaś życzliwa ręka dorysowała mi pejsy. 

Gorliwa troska narodowców o zachowanie właściwych i mierzonych ich kategoriami proporcji między rdzennymi Polakami a Żydami, sięgała absurdu. Domagali się na przykład, by w Zakładzie Anatomii Opisowej Wydziału Lekarskiego UW żydowscy studenci medycyny uczyli się używając zwłok Żydów, a nie Polaków. Na próżno gmina żydowska protestowała, tłumacząc że sekcja zwłok, podobnie jak ekshumacja jest sprzeczna z zasadami judaizmu, który głosi nierozerwalność duszy i ciała i nakazuje natychmiastowy pochówek. Stąd też, żydowscy bezdomni i ubodzy chowani byli wkrótce po śmierci na koszt gminy, podczas gdy do prosektorium przy ulicy Oczki trafiały zazwyczaj zwłoki chrześcijańskiej biedoty. Narodowcy upatrywali się w tym "rażącej dysproporcji" i dochodziło z tego powodu do wielu napięć. Któregoś dnia, mojemu koledze, Jankowi Rozenbaumowi, puściły nerwy. "Panowie, a jeśli matce któregoś z was przytrafi się zawał serca, moim obowiązkiem będzie ją ratować. Czy sądzicie, że miażdżyca tętnic wieńcowych wygląda inaczej u Polaka, a inaczej u Żyda? A czy marskość wątroby według pana ma rasę i narodowość?!". "Ręce precz od mojej matki, jedźcie do Palestyny leczyć swoich!!". Trzech rosłych blondynów rzuciło się na Janka z pieściami, zobaczyłam żyletkę w ręce jednego z nich. Instynktownie, zasłoniłam swoim ciałem Janka próbując stanąć w jego obronie. Bliznę na prawej ręce miałam do końca życia. A naderwany rękaw granatowej lnianej sukienki ponownie trafił pod igłę matki Irki.

Fotografia w sepii


Od kilku tygodni obserwuję młodą dziewczynę, która od niedawna wynajmuje mieszkanie w bloku na Zamenhofa, vis a vis budującego się Muzeum Historii Żydów Polskich. Wiem, że ma na imię Ewa. Nie mogłam nie zwrócić na nią uwagi. Obudzona w środku nocy, potrafiłabym opisać jej twarz bezbłędnie. Te strzeliste łuki brwiowe, szeroko rozstawione ciemne oczy, delikatnie zgarbiony nos, wysokie czoło, wydatne usta.

Ewa często przystaje przed Pomnikiem Bohaterów Getta. Porównuje jego awers z kontrastującym rewersem, nie mogąc zdecydować się, czy bardziej wzrusza ją siła i mityczna niezłomność herosów z jego zachodniej strony, czy heroizm umęczonych ludzi wiedzionych na śmierć, wyłaniających się z płaskorzeźby wykutej po drugiej stronie pomnika. Spaceruje wokół Muzeum Żydów Polskich, notuje coś w małym zeszycie. Robi zdjęcia. Setki zdjęć. To właśnie tam, w Muzeum, pewnego dnia dokona szokującego odkrycia, kiedy zobaczy niedużą fotografię w sepii. Trzy młode, jednakowo ubrane kobiety stoją roześmiane przy bramie przed Ogrodem Krasińskich. Rok 1937. Ta w środku, zalotnie poprawiająca włosy i wyraźnie brzemienna, wyda jej się jej lustrzanym odbiciem. I przypomni sobie, że twarz kobiety, w tym samym ujęciu, widziała już w dzieciństwie w albumie babci Doroty.

Prawa ręka odgarniająca z czoła ciemne loki, ogromne oczy, uśmiech gwiazdy filmowej, świadomej swojej urody. Kobieta ze zdjęcia śmiało patrzyła prosto w obiektyw wzrokiem nie kryjącym uwielbienia, nie próbując zakamuflować swoich uczuć wystudiowaną pozą, nie myśląc o wyeksponowaniu lepszego półprofilu. Ewa, mając już pewne doświadczenie jako fotografka, będzie potrafiła rozszyfrować relację między obiektem zdjęcia a jego autorem. Musieli być w sobie zakochani, nie mieli przed sobą tajemnic. I nie będzie miała wątpliwości, że tamto zbliżenie twarzy pięknej kobiety, które ją zachwyciło, gdy przeglądała album babci, musiało zostać wykadrowane z tego właśnie zdjęcia i powiększone.

wtorek, 4 grudnia 2012

Złoty talmud


Dworzec Śródmieście, z którego codziennie odjeżdżają pociągi do Falenicy na przemian z toru 3A, 7G lub zamiennie 17Y, składa się z kilku podziemnych, częściowo połączonych zygzakiem krętych schodów, nieoświetlonych kondygnacji. Wzdłuż ciemnych, wilgotnych przejść tłum ludzi przepycha się na wszystkie strony w niewiarygodnym, oszałamiającym tempie, zastrzeżonym jedynie dla stolic. Buczą, syczą i gwiżdżą jak nietoperze, aby dzięki echu określić położenie betonowych ścian. Przenikam przez ciała, zdejmuję jednak okulary, bo bez nich lepiej widzę w ciemności. Raz po raz głowy niektórych przechodniów przekształcają się w twarz Szpiglszojma. Wreszcie w kierunku północnym rozbłyskują czołowe światła podmiejskiego pociągu, zbliżają się z prędkością światła i są coraz większe. Teraz pociąg już pędzi nad moją głową. Liczę osi na spodzie pojazdu. Łącznie jest 16. Pociąg hamuje z piskiem. Wsiadam i zajmuję jedno z miejsc tapicerowanych zielonym płótnem. Przedział jest trochę przegrzany, ale na szczęście pusty. Zakładam nogę na nogę i rozpakowuję z torebki ugotowane jajka. Gdy obieram je ze skorupki, przychodzą mi na myśl wydarzenia ostatniej nocy.


Jak co noc Joasia Pompińska położyła się spać do mojego łóżka. Na pierwszy rzut oka nie ma w tym nic niezwykłego. Potem ściągnęła ze mnie kołdrę i się nią opatuliła. Nadal nic wyjątkowego. Spała niespokojnie zgniatając jak zwykle prawą połowę mojego ciała. Jednak tym razem jej wierceniu towarzyszył szelest papieru. Spod jej nocnej koszuli wypadł manuskrypt, którego spalenia literat był więcej niż pewien. Spomiędzy złotych stron, gdy je otwarłam, wypadło zdjęcie literata - bobasa z nagimi ramionkami. Papier fotograficzny był wyraźnie pofałdowany od wielu słonych łez, które musiały być nad nim wylane przez wiele, wiele lat. Teraz, przy świetle księżyca, manuskrypt przypominał talmud. Tym bardziej, że, jak zauważyłam, Joasia skomentowała tekst na marginesach swoim koślawym pismem. Ponadto poprzekreślała i poprawiła wiele zdań. Zaczęły mi się kłębić w głowie myśli, wskutek czego Joasia się obudziła. Oznajmiła mi, że przekaże manuskrypt wydawcy, co kiedyś zaowocuje wysoką nagrodą dla literata. Rozpłakałam się. Łzy kapały na złoto przypadkowo otwartej strony. Litery zaczęły pulsować i przekształcać się w dziurkę od klucza w kształcie znanej nam już litery ש, wgłębionej w kartkę. Była to strona o nawałnicy i o okręcie na wzburzonych bałwanach, idącym teraz na dno razem z ש. Oddałam jej manuskrypt, który przycisnęła do brzucha. Zasnęłyśmy obie z taką samą drzazgą w sercu.

środa, 28 listopada 2012

Przypadki pana K.


Umówiły się z nim na dziesiątą, w restauracji na Nowolipiu. Była częścią nowego Muranowa, ale jej ciemne wnętrze z archiwalnymi fotografiami na ścianach i fragmentami sprzętów ocalałych z cudzych mieszkań przynależało jeszcze do dawnego świata. Przesiadywali w niej zwykle miejscowi, głównie mężczyźni, rozmyślając w samotności lub prowadząc głośne rozmowy nad kolejnymi szklankami piwa. K. był jednym ze stałych bywalców, wiedziały o tym i obie rozmawiały z nim po raz pierwszy właśnie tutaj, w kącie po prawej stronie od wejścia. Miały siedzieć tu teraz obie, pod przesuwającymi się wskazówkami zegara z kukułką, i słuchać. Obiecał im zdradzić najważniejszą zagadkę tego miejsca, w którym mieszały się ulice, nazwy, rzeczy, ludzie i cała reszta materii. Sugerował, że podlega ono nieustannej alchemicznej przemianie, bo stare zawierało się tu w nowym, nowe znienacka przypominało o starym, lub udawało stare, zaś pod powierzchnią kryły się inne warstwy, jak najbardziej rzeczywiste, wciąż dające o sobie znać.

Tym razem jednak drzwi były zamknięte, zbyt wczesna godzina jak na niedzielę. Postały najpierw u wejścia, aż wilgoć przepędziła je do sąsiedniego, czynnego mimo tej pory baru przesyconego tłuszczem z belgijskich frytek, w pawilonach doklejonych do ulicy tak, by zasłaniały gruzową skarpę. Co chwila któraś z nich wychodziła na ulicę, by sprawdzić, czy przypadkiem nie dotarł pod restaurację, ale nie, nie było go tam, zresztą powinien doskonale wiedzieć, o której otwierają. Kwadrans po dziesiątej zaczęły do niego dzwonić, ale numer telefonu należącego do K. przestał istnieć, tak przynajmniej dowodził automatyczny głos po drugiej stronie słuchawki, powtarzający w kółko jedną formułkę. - Może wypił poprzedniego dnia zbyt wiele - powiedziała B. i uświadomiła sobie, że poza imieniem i nieprzydatnym już numerem telefonu nie wiedzą o nim prawie nic, nie mają nawet pojęcia, gdzie mieszka, ten przedwcześnie postarzały mężczyzna z brodą żółtą od nikotyny i o rozbieganych oczach, który twierdził z dumą, że wie wszystko o starym i nowym Muranowie.

Maria i wyspa


W oczekiwaniu na film między reklamami, za siedmioma na wszystkie bóle istnienia środkami, za siedmioma zaufania kredytami, za ratami, samochodami wysuwa się Marii z ręki pilot beznamiętnie liściem gnijącej jesieni na kanapę wiadomej produkcji. Maria podchodzi do okna, gdzie nagłym wybuchem uniesione wirują w nieprzyzwoitym tańcu kartki od krótkiej chwili niezaksięgowane. Nagłym podmuchem uniesione wirują w nieprzyzwoitym tańcu mewy, królowe śmietnisk i wybrzeży.

W przeczuciu wody, a nie śmietniska, zbiega Maria z 38 metrów kwadratowych, z czwartego piętra bez windy przez wszystkie trzy podwórka do bramy. I roztrąca Maria bloki zdecydowanymi ruchami, przepycha wagon wyładowany krzyżami i zrywa z siebie warstwy asfaltu aż po żywy bruk. A gdy nie ma już nic, co widok by zasłaniało, staje Maria na brzegu Murano. Jej oczom ukazuje się Wenecja – miasto w smutnym oczekiwaniu na los Atlantydy, przerywanym tylko refleksami światła na szklanej tafli laguny.


Tłuką się fale rytmicznie u stóp Murano – wyspy, gdzie szyby w oknach są niezbitym dowodem na łaskawość losu, wyspy niepobitych garów, gdzie nie toczy się ciągła dyskusja wron o tym, na czyim domu czyj stanął dom, gdzie głupie piosenki wpadające w ucho, każdemu ujdą z życiem na sucho. Felicita, felicita, Maria śpiewa felicita.

Dina


Dina spadła na Muranów jak meteoryt, zupełnie przypadkowo, nie wiedząc o tym miejscu nic i nie znając tu nikogo. Brała zbyt aktywny udział w studenckim strajku w swoim ojczystym kraju i reżim dał jej wybór: więzienie albo banicja. 

To malutkie mieszkanie znalazła dla niej organizacja pomagająca uchodźcom. Poza tymi ludźmi nie zna tu nikogo. Dali jej też starego laptopa, który stał się jej oknem na świat. Fejsuje więc i skajpuje. Prowadzi dziennik. Szkicuje. Słucha muzyki. Uczy się okolicy. Komponuje też, gra i śpiewa.

Zawsze jej towarzyszy akordeon. Niewielki, jak i ona sama, wesoło pstrokaty, marki Parrot. Może mogłaby zarabiać ulicznym graniem, ale jest strasznie zimno. I pada śnieg. Nigdy wcześniej nie widziała prawdziwego śniegu.

Czyta książki, angielskie tłumaczenia polskich autorów. Chce poczuć lepiej to miejsce. “Not that I want to be a god or a hero. Just to change into a tree, grow for ages, not hurt anyone.” (Czesław Miłosz) Może będzie chciała zostać drzewem. Tutaj.

Bo coś ją tu zahipnotyzowało. Ma już genewski paszport i mogłaby pojechać do Amsterdamu, Paryża, Londynu, gdzie ma wielu znajomych, ale jakaś siła nie pozwala jej opuścić tego miejsca. Nigdy wcześniej nie doświadczała tak często uczucia deja vu.

Oprócz akordeonu, mieszka z nią też rudy kot, znaleziony na ulicy. I jeszcze ktoś. Niewidoczny, ale wyczuwalny.

piątek, 23 listopada 2012

Sądne Dni


Święta Jom Kippur w czasie wojny nabrały innego, jakby apokaliptycznego wymiaru. Napełniały duchowością nawet tych, którzy dawno stracili wiarę. Straszne Dni były w samej istocie dniami trwogi. Każdy chciał być zapisany do Księgi Życia, a modlitwa Izkor, odmawiana za coraz liczniejszych zmarłych rozdzierała serca. Kiedy zamknięto nas w getcie i odgrodzono od reszty świata, niespodziewanie znaleźliśmy się  wszyscy obok siebie pod  jednym namiotem, podłączeni do jednego krwioobiegu, zdani na swoje towarzystwo, choć tak odmienni, nierzadko zantagonizowani. Ci ortodoksyjni, którzy nie mieli szans przedrzeć się na aryjską stronę, bo wygląd i język zdradziłby ich natychmiast, ci którzy dawno przestali przestrzegać świętości Szabasów, ale służyli swoją obecnością  jeśli w bożnicy zabrakło mężczyzn do minianu, ci lewicujący, żyjący poza kręgiem tradycji, ale świadomi swojej żydowskiej tożsamości, syjoniści, którzy szykowali się do emigracji do Palestyny i wreszcie ci, którzy czuli się wyłącznie Polakami, czy mechesi, którzy uważali, że znaleźli się w getcie przez pomyłkę. Oni jeszcze długo łudzili się, że chrzest da im glejt na życie poza jego murami.

I nagle Hitler przypomniał nam wszystkim, że jesteśmy Żydami. Ze szczególnym okrucieństwem i perfidią atakował  w czasie żydowskich świąt. Pierwsze wojenne Jom Kippur, podczas obrony Warszawy, to były prawdziwe Sądne Dni. Bombardowania były szczególnie silne, a grube Berty z hukiem i szaleńczą furią spadały na domy i zadawały śmierć ludziom.

25 września, odłamek szrapnela trafił w dom rabina Kalmana Szapiro przy Dzielnej 5, poważnie raniąc jego jedynego syna Elimelecha. Wkrótce ukochanego rebego babci Lei dotknie cała seria tragedii. Straci syna, synową, szwagierkę, która tuż przed wybuchem wojny przyjechała w odwiedziny z Palestyny, a niedługo potem matkę. Pomimo to, nie załamał się, dalej przestrzegał wszystkich micwojs, a jego nauki przyciągały pobożnych. Mijałam go tu nieraz w drodze na pocztę przy Zamenhofa, widziałam jego piaseczyńskich chasydów w skupieniu podążających do beit ha-midraszu, który rebe zorganizował we własnym domu. Pod powłoką zmarszczek i posiwiałych bród rozpoznawałam twarze, które w czasach dzieciństwa widziałam w piaseczyńskim szulu. Rabin przeznaczył część swojego domu  na stołówkę i noclegownię dla głodujących i bezdomnych. Głosił kazania, które przetrwają lata, spisane i zabezpieczone w puszce po mleku, którą kiedyś znajdą robotnicy w miejscu, gdzie dziś stoi Ambasada Chińska. Skąd, tak silnie naznaczony cierpieniem, znajdował nadludzką siłę, trwając w wierze i pomagając słabszym, podczas gdy inni tracili zmysły?  Lubiłam czasem przystawać koło jego domu i wsłuchiwać się w te hebrajskie słowa, modlitwy dawno nie słyszane. Życie płynęło tam starym rytmem, nie chciało się podporządkować zniewoleniu, rządziło się wyższym prawem. I ja, która z trudem potrafiłam przypomnieć sobie błogosławieństwo odmawiane przy zapalaniu szabasowych świec, czułam się przez krótki moment wolna, stojąc w pobliżu i chłonąc atmosferę tego miejsca, odpornego na destrukcję i chaos, zatrzymanego w kapsule czasu, kiedy cały materialny świat zamieniał się nieuchronnie w drobną miazgę.

Ablu, kilka dni temu dokonałam odkrycia. Ten dom rabina Szapiro, przy Dzielnej 5, stał właśnie tu. Tuż obok drzewa, pod którym na Ciebie czekam.

Kol Nidre


Po śmierci babci nigdy więcej nie byłam już w szulu. Nawet wtedy, kiedy Abramek cioci Blumy stanął pod chupą. Wiem, powiesz zaraz, że przecież w 38 wybraliśmy się razem na koncert Mosze Kusewickiego do Wielkiej Synagogi na Tłomackiem, kiedy to, witany jako wielka gwiazda, wrócił do Polski po nowojorskich występach w Carnegie Hall. Podziwialiśmy jego donośny tenor pośród elegancko ubranej widowni, panów w kapeluszach i wystrojonych w odświętne toalety dam. Pamiętam, że obok mnie stała tęgawa pani Blumenfeldowa, która ozdobiła swoją szyję srebrnym lisem, chcąc pewnie ukryć podwójny, a może i nawet potrójny podbródek. Zobaczę ją znów pod koniec grudnia 41 roku na Grzybowskiej, stojącą w długiej kolejce zziębniętych ludzi, wynędzniałą, znacznie szczuplejszą, bezradnie przyciskającą do piersi srebrnego lisa i futro z norek. Nadchodziły zimowe mrozy, a Niemcy rekwirowali tego dnia w getcie odzież futrzaną, kożuchy i ciepłe ubrania z wełny. W miesiąc później  Blumenfeldowa zginie, zastrzelona na ulicy przed własnym domem przez pijanego oficera Wermachtu. 

Ale wtedy, podczas koncertu w Wielkiej Synagodze bardzo była jeszcze przylepiona do życia. Tak jak my wszyscy, żądni ziemskich przyjemności. Potrzebowaliśmy rozrywki. Zamiast na Tłomackie, mogliśmy równie dobrze pójść wtedy do Opery. Nie czułam tamtego wieczoru żadnego uniesienia religijnego. Nic z tej mistycznej atmosfery, która wypełniała synagogę, kiedy ubrana w białą sukienkę, słuchałam z babcią Kol Nidre w tamto pamiętne Jom Kippur. A kiedy babcia zmarła, z roku na rok żyłam coraz bardziej świeckim życiem. I tylko  wyszczerbione widelce, powyginane łyżki i obtłuczone talerze, na które natykałam się w przepastnych szufladach kredensu w naszej kuchni na Karmelickiej, były jedynym materialnym śladem po obecności babci i po jej uporczywych staraniach o zachowanie mojej pobożności. Babcia, przestrzegająca koszeru, podarowała mi kiedyś dwa zestawy sztućców i naczyń. Jedne do potraw mlecznych, a drugie do mięsnych. Wymieszane po stokroć, dawno przestały być używane zgodnie ze swoim przeznaczeniem. A babciny ręcznie malowany, porcelanowy talerz sederowy od lat służył mojej matce jako taca na biżuterię.

Nie sposób było jednak mieszkać w dzielnicy północnej i zupełnie wyłączyć się z rytmu  narzucanego przez kalendarz żydowski. Nie odmawiałam, kiedy dzieci sąsiadów prosiły mnie, żebym zagrała z nimi w dreidla, w świetle chanukowych świec. Przebrana za Esterkę, bawiłam się na kilku balach purimowych, a w święto Rosz Hashana jadałam jabłka z miodem. Nawet najbardziej zagorzali ateiści, nie wyłączając komunizującej młodzieży i tych, którzy przyszli już na świat w świeckich domach, wiedzieli co to szachrit, a co maariv. Wystarczyło przejść się wzdłuż Nalewek, a odgłosy porannych i wieczornych modlitw dobiegały przechodniów i klientów zza ścian bożnic, które znajdowały się w podwórzach każdej z kamienic.


środa, 21 listopada 2012

Złote nitki


Wpatrzona w ogromną szybę kawiarni literackiej szukam swojego odbicia, chcąc sprawdzić makijaż. Niestety nie mam odbicia. Szkoda. Czasami mi się wydaje, że jestem tak samo martwa jak Joasia Popińska, która w tej chwili urządza literatowi awanturę o nawyk palenia w mieszkaniu. Literat ma wspaniały dar – dar ignorowania. On tego zwyczajnie nie słyszy. Z biegiem lat udało mu się wydostać duchem z ciała. Jest wiecznie nieobecny. Gdzie zatem bywa ten dobry człowiek? Albo raczej - w którym miejscu znajduje się jego serce? Ja to wiem. Jest po drugiej stronie liter manuskryptu. Wkroczył w swoją literaturę i nie ma zamiaru wydostać się z kartek. Pewnej burzliwej nocy weszłam tam i ja. Trójwymiarowy świat za literami składa się wyłącznie ze złotych, świetlistych nitek, które oplatają jak pajęczyna duszę każdego, kto wkracza w tę przestrzeń i pozwalają rozbrzmieć tysiącom wspomnień łączącym się ze wspomnieniami fikcyjnych postaci. Ale są też nitki, które dźwigają echo duszy literata. To tylko odpryski jego duszy. Źródło, serce, jest tam, gdzie żadna inna dusza nie ma dostępu. W chwili, w której to zrozumiałam, trafił mnie piorun i wyrzucił z tamtego świata. Od tej pory jest mi trochę zimno i nie mam już lustrzanego odbicia.

Patrzę przez szybę na apokaliptyczny zarys ruin żydowskiego muzeum. Obok mnie Joasia podpiera puste ciało literata. Wiem, dlaczego muzeum się zawaliło, ale teraz nie powiem.

W lustrzanym odbiciu widzę, jak liczni nieżyjący z szelestem kartkują żydowską gazetę „der Curikker”. Nie czyta jedynie Szpiglszojm. Milczący i ponury patrzy w moją stronę. Do niedawna należał do żydowskiej redakcji, ale został wyrzucony przez surowego pana balebosa. Jego obsesyjne idee zawładnięcia światem stały się nie do zniesienia.

Joasia wypakowała plastikowy pojemnik curver i próbuje karmić literata własnej roboty zupą mleczną z makaronem. Literat zwymiotował, ledwie poczuł zapach zupy, zanim nawet zdążył zobaczyć, że w zupie pływają robaki - przeoczone przez Joasię, która nie może się pogodzić z faktem, że gotowanie to nie jest zajęcie dla umarlaków. Ale jeszcze ciekawsze niż odkrycie przyczyn uporu Joasi, coraz bardziej działającej mi na nerwy, jest tło kulturowe: dlaczego rodowity Polak ma odruchy wymiotne na widok zupy mlecznej z makaronem? Z tą potrawą wiąże się szereg poniżających doświadczeń, które przeciętny mieszkaniec Polski musiał znosić żyjąc w komunistycznym państwie. Jako cudzoziemka nie mogę się nadziwić, jak trwale ta zupa symbolizuje niedoskonałość dyktatury.

Wychodzę z lokalu i idę w stronę Dworca Śródmieście. Mam szereg uzasadnionych wątpliwości, czy nie zgubię się w podziemnych, ciemnych katakumbach owego dworca. Po mieście krąży mnóstwo niepokojących legend o tym miejscu. Złych legend. Nie każdy, kto przypadkiem znajdzie wejście do dworca, znajdzie również, jak głoszą legendy, wyjście.

piątek, 16 listopada 2012

Maria i chłopcy


Maria widzi go jak przez mgłę. O ile to on i o ile to mgła. Ma lat dwadzieścia parę, a może ledwo dwadzieścia, choć umarłym nie czyni to chyba różnicy, a zwłaszcza przyjmując łopatologiczną definicję śmierci. A od łopaty barki jego szerokie i w samo południe wąwozami wśród nabrzmiałych mięśni tułowia płyną mu jak łzy srebrzyste krople potu. I ta właśnie łopata, którą kopie, lub zakopuje, a zwłaszcza tutaj gdzie grzebanie w ziemi cięższe jest od samego piachu, ta właśnie łopata to najtańszy klub fitness na dzielnicy, o którym nie śniło się posiadaczom karty multisportu.

Wytrzepawszy z brody resztki domów idzie do jesziwy, jedzie do Planu B, choć w tej okolicy nie zawsze jest jakiś plan B. Czasami nie pozostaje nic innego jak sobie strzelić w łeb, ale o tej późnej porze bywają czasem jeszcze otwarte niektóre z owych osobliwych a tyle nęcących sklepów, o których zapomina się w dnie zwyczajne – sklepy monopolowe. Lżejszy staje się mundur i drelich, a krawat uwiązany jak sznur szubieniczny daje złapać oddech. Potem zaś śmierć i następująca po niej bolesna agonia lub na odwrót jeśli okoliczności do tego przymuszą.

Jesienny wiatr smętnie pędzi chodnikiem ulotki burdeli, latarnia mruga niezalotnie. Maria widzi go niknącego w zawiesinie. Nie jest to smutne tak jak być powinno, bo chłopcy odchodzą, a w ich miejsce pojawiają się nowi z młodością, której jeszcze pług czasu głęboką zmarszczką nie przeorał, pełni soków w ciała szklance arcoroc, odpornej na szok – jeśli wierzyć reklamie. I cóż jest Maria winna, że kolejną miłość bierze za pierwszą.

Biała sukienka


Nad moją białą sukienką babcia Lea pracowała tygodniami, przerywając robotę tylko w Szabes. Obserwowałam, jak w świetle karbidowej lampki haftuje w skupieniu kwietne ozdoby na kołnierzu i mankietach, z trudem nawlekając nitkę na igłę. W dzieciństwie spędzałam jesienne święta u niej, w Piasecznie. Zabierała mnie do swojego domu przed Rosh Hashana, a przywoziła do Warszawy niedługo po Simchat Tora. Byłam jej jedyną wnuczką i oczkiem w głowie. Na przekór moim rodzicom, z uporem dbała o moje religijne wychowanie. Jej melancholijna i skłonna do depresji córka, a moja matka, dawno przestała być pobożna. Odebrawszy świecką edukację w Warszawie, z Gitel przeistoczyła się w Reginę i z wyższością patrzyła na chłopców z dawnego sztetla, którzy ukończywszy jesziwy, nie mieli pojęcia o istnieniu Balzaka albo Daniela Dafoe, nie czytali nigdy Słowackiego, a muzyka Chopina była im obca. Babcia długo nie potrafiła zaakceptować jej małżeństwa z moim ojcem, studentem medycyny, którego przodkowie już dwa pokolenia wcześniej zgolili brody i zaprzestali studiowania Świętych Ksiąg. Całą nadzieję  pokładała we mnie. Tamtego roku zaprowadziła mnie w Jom Kippur do szulu, promieniejąc z dumy, a wszystkie kobiety na ezrat naszim zerkały na mnie ukradkiem znad swoich sidurów, nie kryjąc zachwytu. Kiedy zabrzmiało Kol Nidre, babcia chwyciła mnie za rękę i trwałyśmy tak złączone w uścisku aż do chwili, kiedy głos kantora zamilkł.

Tę białą sukienkę miałam na sobie tylko raz. Kiedy przyszła kolejna jesień, stałam się już kobietą. Przez sukienkę w żaden sposób nie dały się przecisnąć moje wypukłe piersi i powiększone biodra. Babcia Lea, bardzo już schorowana, machnęła tylko ręką i schowała ją do kufra pełnego naftaliny. Zmarła osiem miesięcy później, ale  przedtem zdążyła jeszcze, jak co roku, przyjechać do nas do Warszawy przed Pesach. I będąc tu, jak zwykle, odwiedziła Abramka, syna cioci Blumy, który pobierał nauki w jesziwie Daas Mosze na Nowolipiu. Tradycyjnie, zaopatrzyła go w dwa duże słoje szczelnie wypełnione gefilte fisz. Jesziwę założył Kalman Szapiro, jej ukochany rebe z Piaseczna, który słynął z tak rozległej wiedzy medycznej, że warszawscy aptekarze bez słowa sprzeciwu wydawali leki na podstawie wypisywanych przez niego recept. Korzystając z okazji pobytu w Warszawie, babcia poprosiła rebego o przeróżne maści i medykamenty dla całej familii, a że była zaprzyjaźniona z jego żoną, rebecyn Rachelą, ta wizyta na Nowolipiu trwała w nieskończoność. Choć dzieliły je pokolenia, obie kobiety darzyły się wielką serdecznością i z zapałem przekazywały sobie nowinki o krewnych i znajomych z Piaseczna.

Wreszcie, słaba ciałem, ale nie duchem babcia, wysprzątała jak co roku przed Pesach nasze mieszkanie na Karmelickiej. Głucha na protesty mojego ojca, który prosił, żeby choć jego gabinet zostawiła w spokoju, podstępnie zakradała się tam nocą, podczas jego dyżuru w szpitalu i cierpliwie czyściła każdą półkę, dokładnie myła każdy fragment podłogi. Dobrze znała osobliwe upodobania swojego zięcia. Ojciec mój zwykł był posilać się kromkami chleba pokrytymi grubą warstwą miodu, podczas gdy oddawał się lekturom, a duchem przenosił się w inne światy. Nieraz zdarzało mu się zasnąć nad książką. Tamtej ostatniej wiosny swojego życia, w kwietniu 1924 roku, babcia Lea, nie kryjąc radości, zamaszyście wytrzepała hamec z kartek "Patologii dróg oddechowych górnych i uszu" Erbicha i pożółkłych stron starego, niemieckiego wydania "Das Kapital" Marksa. 

czwartek, 8 listopada 2012

Maria i kobiety


Nie od niej to zależało, ale jest kobietą. Niestałą i zmienną jest zawsze kobieta. „Ah, znów jest popyt na epików!” - myśli Maria de Murano idąc pod rękę w morze gruzów z barbarzyńcą spod Radomia, a jej kwiecista sukienka od cioci Unry w strzępach jest od zakasywania. Świat trzeba urządzić na nowo, potrzeba słonecznych podwórek i krzyczących tam dzieci. Pokalane poczęcie na ruinach i poród w robotniczym baraku – być Marią – to zobowiązuje.

Gdy pastuszkowie kładą kolejne warstwy muru, bydlęta leżą zaś pijane pod stołem, a trzej królowie wygrażają sobie bronią nuklearną, nie pozostaje jej nic, jak zostać singielką i bizneswoman, i copywriterką, i meneżdżerką w headofisie, iść na sushi, albo na lejdis, albo na manifę i kupić na kredyt apartament, który zasadniczo przecież różni się od kawalerki, bo kawalerka to chyba jednak określenie osoby stanu wolnego płci żeńskiej.

A kiedy znudzi ją nowy blender i gender, i jest jeden z tych słonecznych lipcowych dni o konsystencji roztopionej gumy do żucia, Maria mogąc leżeć w rynsztoku trupem lub w stroju kąpielowym plackiem, tym razem wybierze tę drugą z możliwości.  

Widmofon


Tydzień po Wszystkich Świętych Anna zaryzykowała wybranie się na groby swoich przodków. Jako jedyny członek rodziny mieszkający obecnie w Warszawie poczuwała się w obowiązku. Usiadła  przed komputerem, sprawdziła w sieci dojazd – z Muranowa 3 przesiadki, przystanek końcowy – Cmentarz Bródnowski. Zaznaczyła nazwę nekropolii prawym klawiszem myszy i wyszukała z ciekawości informacji. Otwarty w 1884, pierwszy pogrzeb – rocznej dziewczynki Marii Skibniewskiej, …jeden z największych cmentarzy w Europie. Myśl o błąkaniu się samotnie godzinami nie przeraził jej. Jesień też nie była dla niej zniechęceniem, była raczej ciekawą odmianą klimatu. Telefon, pieniądze, klucze, notatnik z zapisanymi numerami grobów, w uszy wsadziła słuchawki z przedwojennymi, amerykańskimi audycjami radiowymi i wyszła na autobus.

babcia i dziadek – d29 rząd 4 miejsce 20
wujo Mito i ciocia Mysia – i56 rząd 4 miejsce 3
dziadek Staś i babcia Basia – c54 rząd 2 miejsce 16
Adam – a23 rząd 2 miejsce 3

Odnajdywanie kwater szło jej zaskakująco szybko. Kładąc kwiaty na trzecim grobie zauważyła, że na wszystkich tablicach nagrobnych imion było więcej niż na kartce. O większości osób leżących pod nimi nie wiedziała nic. Historie o bliskiej rodzinie znała z opowieści matki. O prapradziadku, który pracował przy budowie Kolei Transsyberyjskiej, a pech chciał, że zarobione pieniądze zdewaluowały się po Rewolucji Październikowej. O prababci, która umarła na hiszpankę osierocając czwórkę swoich dzieci, czy o dziadku, który jako ośmiolatek pamiętał niezwykłe zwierzęta na ulicach Pragi, zbiegłe z Zoo w czasie Drugiej Wojny.

Grób Adama różnił się od wcześniejszych. Nie był murowany, miał jedynie prostą tabliczkę nagrobną z nazwiskiem i rokiem śmierci. To chyba ten, co się zastrzelił, to ten, co nie miał żony ani dzieci. Samotny i niechciany Adam? – pomyślała. Tabliczka jednak była nowa. Wyjęła telefon z przepastnej torby, zdjęła rękawiczkę i wybrała numer. Po trzeciej, nieskutecznej próbie nawiązania kontaktu z matką poczuła w końcu chłód przedzierający się przez warstwy ubrań i natychmiast przyspieszyła kroku. Wychodząc przez bramę cmentarną w kierunku licznych budek i kiosków wypełnionych kwiatami zauważyła starego mężczyznę, który opatulony kocem siedział przy stoliku z napisem „pańska skórka”.  Nazwa mało apetyczna, - pomyślała – zważywszy na aparycję sprzedającego pana. Jednak mało apetyczne nazwy słodyczy typu „Jawbreakers”, „Warheads”, „Toxic Waste” czy „Salt Water Taffy” towarzyszyły Ani od dzieciństwa. Z ciekawości kupiła jedną, odwinęła do połowy i mocno się w nią wgryzła. Zmarznięty cukierek ukruszył jej kawałek zęba. Poczuła, jak w ząb ostro wdziera się słodycz. Anna chwyciła się za policzek, a telefon odruchowo wrzuciła do torby.

W domu przed lustrem ząb nie wyglądał tak źle, jak sobie go wyobrażała śledząc w drodze do domu  jego nierówność językiem. Wieczór przyszedł zaskakująco szybko, potrzeba snu również. Kładąc się do łóżka sprawdziła telefon, czy może nie słyszała jak matka do nie oddzwaniała. Nie miała jednak nieodebranych połączeń. Włączyła cicho dalszy ciąg przedwojennych audycji, wtarła krem, zgasiła lampkę i zamknęła oczy. Niespodziewanie usłyszała charakterystyczne pikanie w domofonie. Ktoś jest na dole, ktoś wstukał mój kod i wchodzi do budynku, jedzie windą, jest na piętrze, na korytarzu, zaraz chwyci za klamkę. Cisza..., nikogo nie ma. Może to się jej tylko wydawało. Po kilku minutach znów charakterystyczne „pi pi pi”. Anna znieruchomiała. Bała się ruszyć z łóżka, bała się ruszyć w ogóle.

środa, 7 listopada 2012

Opaska z gwiazdą Dawida


A kiedy udało mi się wreszcie uwolnić z uścisku tego stygmatyzującego atrybutu, spojrzałam w górę i krzyknęłam tak głośno i przeraźliwie, że zatrzęsły się szyby w oknach, a ludzie w popłochu pochowali się w mieszkaniach myśląc, że nadciąga  burza. Wysoko nade mną, na rozłożystych gałęziach olbrzymiego klonu, przetykanych gdzieniegdzie zieleniejącymi pączkami, połyskiwały w promieniach marcowego słońca moje dawne sukienki! Wyglądały jak barwne, egzotyczne owoce, które wskutek jakiegoś błędu czy też żartu natury wyrosły i dojrzały niespodziewanie w tej szerokości geograficznej. I tylko trudno było pojąć, że wydało je na świat to muranowskie drzewo, zakorzenione w tej glebie i z niej czerpiące soki.

Moje sukienki, a w nich zapisane moje życie. Znałam je wszystkie tak dobrze! Tę dziewczęcą, białą, która górowała nad innymi, uszyła mi babcia Lea na Jom Kippur, tuż przed moimi dwunastymi urodzinami. I tę lnianą, granatową, z podwyższonym stanem, która towarzyszyła mi przez lata studiów i przeżyła ze mną moje pierwsze getto. Getto ławkowe. Tę sukienkę z błękitnego tiulu, na który wydałam majątek w sklepie bławatnym na Gęsiej, miałam na sobie podczas naszej pierwszej randki. Pamiętasz? Ech, pewnie nie. Mężczyźni nie rejestrują takich rzeczy. Za to tę czerwoną, szyfonową, która powiewała na wietrze jak sztandar, tę, o której babcia Lea - gdyby żyła - z pewnością powiedziałaby "trefna", rozpoznałbyś z pewnością! Podarowałeś mi ją przecież w prezencie po swoim powrocie z Paryża. Odważnie odsłaniała ramiona, dekolt i plecy. To w niej szalałam na obrotowym parkiecie w Adrii, kiedy hucznie witaliśmy 39 rok! I wreszcie, obok tej czerwonej, parę gałęzi dalej, wisiała niepozorna płócienna sukienka. Zielona w drobne białe grochy. To przecież ta, którą pożyczyłam od Irki Perlmanówny latem 39 roku! I której nigdy już nie zdążyłam oddać.

Stałam jak zaczarowana, wpatrując się w te moje sukienki, marząc, że zwieje je wiatr, albo że rozszaleje się burza, a one spadną mi do stóp, ciężkie od deszczu. "Pan Abel prosił, żeby pani przekazać, że będzie czekał na panią tu, pod tym drzewem". Głos małego chłopca wyrwał mnie z osłupienia. Prawie zapomniałam o jego obecności. Rozumiem, dałeś mi znak. Czekam więc i przychodzę tu codziennie od tamtego dnia. A moje sukienki? Tkwią tu nadal. Nie wyblakły w lipcowym słońcu, nie zbutwiały, kiedy opadł z nich zimowy szron. Nienaruszone, czyste i pełne życia. Mojego życia.

ש kaputt


Kawiarnia literacka przy Karmelickiej. Wczesne popołudnie. Tylko jeden gość jest obecny ciałem. Dzwoniąc o blat odstawia szklankę bezglutenowej lemoniady, w której przed chwilą zanurzył usta. Dźwięk wybrzmiewa w ciszy pomieszczenia i uderza o wielki witraż, który pozwala spojrzeć na fizykalny świat zewnętrzny, bez pytania przekradający się cieniem przez biały witraż i padający na wypielęgnowaną twarz gościa kawiarni. Ohydny cień sprawia, że nasz literat – gołębiarz, właściciel tajemnej drukarni i medium, tyle na razie mogę zdradzić, wygląda mniej atrakcyjnie niż w rzeczywistości. Ruiny dawnego żydowskiego muzeum w Warszawie zaciemniają jego rysy twarzy w tak przerażającym wymiarze, że mnie, wszechwiedzącej narratorce, samej będącej medium i obywatelką świata, natychmiast przychodzi na myśl fotografia bundysty Szpiglszojma zrobiona krótko przed samobójstwem. Już wtedy Antek, bo o nim mowa, wiedział, że 40 lat po samobójstwie wstąpi w moje ciało i nim zawładnie. Ale to nie to chodziło po głowie literatowi w kawiarni. To chodziło mi po głowie. Nie literatowi, ani nie Szpiglszojmowi po jego pomieszanej głowie. Poprzedniego dnia literat spalił manuskrypt ze swoimi notatkami z całego roku na dachu domu przy Lewartowskiego, w którym zajmował mieszkanie. Wychodząc z kawiarni wystarczy pójść kawałek prosto, skręcić raz w lewo, minąć nieco nieudaną tablicę pamięci Szpiglszojma, na której pewnej czerwcowej nocy, w stanie upojenia, literat pośliznął się i skręcił nogę, potem trzeba skręcić w prawo, by stanąć po środku ulicy Lewartowskiego. Na dachu domu literat postawił klatki dla swoich gołębi, często tam przesiaduje i tam też spalił manuskrypt. (Rzecz się tyczy gołębi pocztowych). Wymyślił sobie przedziwną historię o literacie, którego sny pojawiają się nocą, na ścianie obok łóżka, jako świecący napis, który czyta krępa, nieżyjąca kobieta, Joasia Pompińska, mieszkająca z nim i prowadząca mu dom. Niestety wymyślona historia literata okazała się jak najbardziej prawdziwa. Joasia Pompińska nie jest iluzją, faktycznie czyta co noc jego sny. Gorzej! Wtrąca się w nie i nimi manipuluje. Manuskrypt nie jest owocem jego własnej wyobraźni, ale zapisem wszystkich myśli Joasi, które niezauważenie dla literata przepłynęły przez niego, niczym przez przekaźnik. Jak zatem doszło do ujawnienia tej niesamowitej historii?

Będę musiała cofnąć się do niedawnej przeszłości literata. Nie tylko, jak wspomniałam, hoduje gołębie na dachu, ale też założył przed wieloma laty potajemną drukarnię w piwnicy. Cylinder maszyny drukarskiej z żydowskimi literami przetrwał zburzenie getta. Ten sprzęt nie stoi, mówiąc ściśle, w piwnicy literata, ale w pomieszczeniu ukrytym pod piwnicą, w piwnicy dawnego domu, który stał wcześniej w tym miejscu. Przy majowej pełni, również w stanie upojenia, literat wpadł przez dziurę i spadł wprost na cylinder maszyny drukarskiej łamiąc literę ש.

Co zatem drukuje po żydowsku literat każdej nocy w tej piwnicy pod piwnicą? Drukuje żydowski dziennik „der Curikker”, co znaczy „powrót”, w nakładzie 500 egzemplarzy. Jedynie drukuje, nie pisze, nie redaguje, bo nie jest mistrzem jidysz. Co innego ja. Każdego dnia gołębie przynoszą na dach artykuły, a literat zanosi je do maszyny drukarskiej w piwnicy. Kim są i gdzie mieszkają dziennikarze piszący te artykuły? To najprawdziwsi warszawiacy, tyle że nieżyjący. Przenieśli się do opuszczonego sanatorium chorób płuc w Falenicy pod Warszawą. Redaktor naczelny, grubo ciosany despota ze staromodnym wąsem wprowadza w redakcji ostry reżim, ale jak zwykle mówię, psy, które szczekają, nie gryzą. Sama też należę do redakcji. Szczerze mówiąc, mam słabość do literata. On naprawdę nieźle wygląda, ale jest w tak fatalnym stanie psychicznym, że mnie zupełnie nie zauważa, mimo że  siedzę tuż obok niego, przy jego stoliku w kawiarni literackiej. Właściwie dostrzega mnie, ale sam przed sobą nie chce się do tego przyznać. Wydaje mi się, że z powodu madam Pompińskiej, która pierze mu mózg i ma nad nim władzę zupełną. Obecnie popadł w swego rodzaju depresję, bo pierwszy raz dotarło do niego, że nigdy nie był sobą. Snuje rozważania o wolności, niewoli i tożsamości, obmyśla plan wydostania się ze szponów tej kobiety, ale nie wie, jak to zrobić. Ona również zawsze siedzi przy jego stoliku, zawsze po jego prawej stronie. Delikatnie gładzi opuchniętą ręką jego brwi. Jemu to nie sprawia przyjemności, ale im bardziej próbuje się jej opierać, tym bardziej ona na niego napiera. Prawie się poddał jej potędze. Szepcząc próbuję podnieść go na duchu. Mogłabym mu pomóc, ale z nim jest jak z alkoholikiem. To on sam musi tego chcieć.

środa, 31 października 2012

Pierogies, pierogies!


Anna weszła do swojego mieszkania późnym wieczorem. Zmęczona rzuciła obarczające ją torby tam gdzie było i jej, i im najwygodniej. – Kawa, papieros i biorę się do roboty – pomyślała. Po dziesięciu minutach siedziała w starym fotelu rozglądając się po pokoju. – M4 – powiedziała. - Dlaczego nazywali to M4, są przecież trzy pokoje? Mieszkanie odziedziczyła po babci, po matce matki. Mieszkała w nim zaledwie od dwóch miesięcy. Mieszka w Polsce zaledwie od dwóch miesięcy. Przyjeżdżała do Polski wcześniej na wakacje, odwiedzić babcię, dalszą rodzinę i znajomych. Teraz jednak zdecydowała się przyjechać na dwa lata.

Przed wyjazdem z Kalifornii rzuciła palenie. W Warszawie było łatwiej do niego wrócić. – W L.A. nie będę palić – pomyślała. Paliła tytoń w skrętach tłumacząc sobie, że to zdrowsze – palę mniej, nie ma chemii, lepsze to niż ten gotowy „szit” w paczkach. Kawa smaczna, ale bez mleka. Czarna kawa, espresso z wrzątkiem typu americano. – Będę musiała sobie zęby wybielić niedługo – postanowiła biorąc ostatni łyk.

- Dobra, do roboty! - krzyknęła zrywając się z fotela. „Pierogies, pierogies!” Postanowiła zrobić pierogi według przepisu znalezionego na kartce pomiędzy książkami kucharskimi. Przepis był najpewniej zapisany ręcznie przez babcię.

Pierogi Ruskie, kilo mąki, pół kilo twarogu, cztery cebule... brzmi łatwo. Wszystko szło łatwo dopóki ciasto nie zaczęło lepić się do blatu a nie do siebie, drewniana łyżka nie zajęła się ogniem z palnika, talerzyk nie zleciał na posadzkę, a wałek nie złamał. Anna w złości wyrzuciła do kosza wszystko łącznie z pierogami. Zamknęła za sobą drzwi i postanowiła tego dnia do kuchni już nie wchodzić. Usiadła w fotelu, nalała sobie resztkę likieru znalezionego w starej serwantce i zapaliła papierosa.

Czekając na Abla


Drogi Ablu!

Wiem, że jesteś w pobliżu. Czuję Twoją obecność. Teraz, uwolniona od ziemskiego bytu, widzę, czuję i rozumiem więcej niż za życia. Wiem, że tu wrócisz. Ta ziemia, naznaczona kainowym piętnem, była miejscem naszego szczęścia, wzruszeń i naszej tragedii. Tu zostawiliśmy wszystko. Stąd jesteśmy.

Tyle lat minęło od naszego spotkania! Listopadowy dzień, kiedy widzieliśmy się tu po raz ostatni, odtwarzałam sobie tysiące razy w pamięci. Z precyzją potrafię opisać każdy szczegół i słowo. Nawet to milczenie, które boleśnie przeszywało uszy. Gdy słowa okazały się bezsilne i zbędne.

Musiałam wyglądać mało dostojnie, brodząc wśród sterty ruin i żelastwa, jak żuraw podnosząc wysoko kolana, z trudem zachowując równowagę. Kaszlałam, pył zmiażdżonych cegieł dusił mnie. Walczyłam ze sobą. Tak bardzo chciałam się obejrzeć i zobaczyć Cię jeszcze raz.

Bałam się, że podzielę los żony Lota. Część mnie już była martwa. Przy życiu trzymał mnie mój syn, poczęty i urodzony po wojnie. Był jedyną ludzką istotą, z którą łączyły mnie więzy krwi. Nie ocalał nikt. Uśmiechałam się wpatrując się w jego ogromne chabrowe oczy. "Ma dobry wygląd", myślałam. Bałam się, kiedy karmiłam go piersią, że oprócz mleka wyssie ze mnie pamięć. 

Po wojnie zamieszkałam na Żoliborzu. Nigdy nie odważyłam się wrócić na Muranów. Nawet wtedy, kiedy słyszałam entuzjastyczne wieści o jego odbudowie. Mój związek nie był udany. Rozstaliśmy się, kiedy Michał miał pięć lat. W maju 1968 roku dostaliśmy paszport i wyjechaliśmy z synem do Izraela. Trzy lata później mój piękny, niebieskooki syn zginął w zamachu terrorystycznym w Jerozolimie. Próbowałam jeszcze żyć, ale nie potrafiłam. Zmarłam wkrótce potem nagłą i bezbolesną śmiercią, we śnie.

Sen trwał w nieskończoność, a kiedy wreszcie przebudziłam się i otworzyłam oczy, poczułam  słodki zapach czeremchy i bzu. Myślałam, ze znalazłam się w Raju. Ten zapach zdawał się dziwnie znajomy. Po chwili zorientowałam się, ze jestem w Ogrodzie Krasińskich. A dla nas, w getcie, to miejsce było jak zakazany owoc, który kusił zmysły, wydawał się na wyciągnięcie ręki, a jednak pozostawał niedostępny, ogrodzony murem. Ostatni taki beztroski, ciepły majowy wieczór spędziliśmy tu obydwoje w 38 roku. Pamiętasz?! I radość tego naszego spaceru wróciła teraz do mnie! Biegałam w transie, jak szalona, nie zwracając uwagi na przechodniów, przytulałam się do drzew, zrywałam gałązki bzu i całą sobą chłonęłam ich zapach. Moja euforia trwała krótko. Zamarłam, kiedy zobaczyłam, co zostało z naszych Nalewek, naszego żydowskiego Nowego Światu.

Od kilku lat snuję się po Muranowie, szukając w jego nowej topografii śladów Ciebie i mnie. Uczę się nazw ulic, obserwuję mieszkańców, wchodzę czasem  bezszelestnie do ich mieszkań i wsłuchuję się w ich sny. Pozostaję dla nich niewidzialna. To znaczy, tak mi się przez lata wydawało. Do czasu.

Na ulicy Zamenhofa mieszkał mały, może siedmioletni chłopiec. Widziałam go codziennie, kiedy rano szedł do szkoły. Miałam wrażenie, że wodzi za mną wzrokiem, uśmiecha się kiedy przechodzę obok. Dwa lata temu zdarzyło się coś niezwykłego. Kiedy mijaliśmy się na rogu Zamenhofa i Dzielnej, mały nagle podbiegł do mnie i patrząc mi prosto w oczy, powiedział cicho, ale stanowczo: "Pani Melu, może pani to już zdjąć!". "Ale mi zimno, a do lata jeszcze daleko" odparłam otulając się kołnierzem, zaskoczona tak bardzo, że nie spytałam go nawet skąd znał moje imię. "Nie, nie mówię o płaszczu" - uśmiechnął się mały. Spojrzałam w swoje odbicie w kałuży. Mój prawy rękaw przecinała powyżej łokcia zniszczona i mocno przybrudzona opaska z gwiazdą Dawida.

wtorek, 30 października 2012

Maria de Murano


Maria de Murano jest królową dzielnicy. Ciało jej niemłode i niestare zarazem, o ile takie kategorie można w ogóle zastosować. Zresztą „czas” to nie jest zajęcie dla niej, dla osoby z jej sfer. Liczenie, rachunki i matematyka niższa uprawiana jest w brudnych podwórkach Nalewek i na aseptycznych powierzchniach Arkadii. Sobie pozostawia tę matematykę kosmiczną, gdzie dwa i dwa daje wszystko prócz czterech.

Maria de Murano jest królową na 38 metrach, na trzecim podwórku od bramy, na czwartym piętrze bez windy, na lokalu pod kulturę i na kupie kamieni. Mieszka jak wszyscy tu mieszkają, ale kim są wszyscy i czy ta zbiorowość jest li zbieraniną, czy czymś jednak więcej. Pałac jej zdobią girlandy bielizny w tymczasowym, rzecz jasna, zastępstwie bobkowego liścia. Sprzęt w jej mieszkaniu jest szwedzkiej proweniencji, bo jest tutaj nowa, tak jak nowi są tutaj wszyscy, ale kim są wszyscy, et cetera, et cetera. Meble to niedrogie i łatwo się spopielają na wypadek jakiejś wojny. Nie zmienią się w kłopotliwe znalezisko wygrzebane po latach. W swym małym Sztokholmie, zaradnie łatwopalnym zasiadła niczym na tronie. Zasiadła w fotelu SKRUVSTA Maria de Murano. Maria de Murano - królowa dzielnicy stertę ulotek ze skrzynki wyjętą przeglądająca.

poniedziałek, 29 października 2012

Serdecznie zapraszamy do udziału w projekcie edukacyjno-twórczym 

"Mumerela na Muranowie".

Dlaczego „Mumerela"? 

Mumerela pojawia się w jednym z opowiadań z „Berliner Kindheit um Neunzehnhundert" („Berlińskie dzieciństwo na przełomie wieków”) Waltera Benjamina. Ona jest tym, „co milczące, lekkie, puszyste, co jak śnieżek w szklanych kulkach kłębi się we wnętrzu rzeczy”. 
Przenieśmy teraz Benjaminowską Mumerelę na Muranów, skierujmy się ku wnętrzu rzeczy i rozpocznijmy podróż w czasie, niekoniecznie w ujęciu 
linearnym.

Historia Muranowa – tego dramatycznie doświadczonego osiedla jest główną inspiracją projektu. Celem jest przepracowanie tej historii i uczynienie nowego otwarcia, swoistego odczarowania.
Stworzenie wirtualnej kamienicy, jej wirtualne współ-zamieszkiwanie jest pomysłem na projekt edukacyjno-twórczy, umożliwiający poznanie historii osiedla Muranów poprzez stworzenie metatekstu.

Treścią projektu jest wspólne pisanie bloga, wsparte konsultacjami literacko-formalnymi i dyskusjami oraz cykl warsztatów i wykładów związanych tematycznie.

Udział może wziąć każdy zainteresowany.

Dla uczestników planujemy warsztaty literackie i twórczego pisania, pomoc w pisaniu bloga, konsultacje literacko-formalne i dyskusje, cykl wykładów z zakresu literatury i kultury żydowskiej oraz spotkania z twórcami i pisarzami, m. in. z Piotrem Pazińskim, Bellą Szwarcman–Czarnotą, Beatą Chomątowską i Sylwią Chutnik.

Prowadzący:

Anna Rozenfeld – artystka działająca w różnych mediach (malarstwo, fotografia, instalacje przestrzenne, sztuki performatywne), badaczka, tłumaczka, nauczycielka i propagatorka języka jidysz. Absolwentka Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych (MISH) na Uniwersytecie Warszawskim. Ukończyła studia historii sztuki, grafiki i malarstwa, filozofii i judaistyki na uniwersytetach w Marburgu, w Salzburgu, we Wiedniu i w Warszawie.
W swej działalności i pracy twórczej związana z kulturą żydowską i językiem jidysz.
Współzałożycielka projektu „ייִדיש לעבט” ("jidisz lebt", pol. "jidysz żyje").
Prowadzi warsztaty artystyczne dla dzieci i młodzieży oraz wykłady na temat języka i kultury jidysz.
Wielokrotnie pracowała jako konsultant językowy, m.in. w filmie "W ciemności" w reżyserii Agnieszki Holland. Do końca grudnia 2011 roku prowadziła audycję w jidysz "Naje Chwaljes" ("Nowe Fale") w Polskim Radiu dla Zagranicy.

Paweł Brylski – literat i literaturoznawca zainteresowany przede wszystkim formacjami awangardowymi, formami eksperymentalnymi i potencjalnymi. Był sekretarzem Jerzego Ficowskiego i Elżbiety Ficowskiej. Pracował w Teatrze Dramatycznym, Muzeum Historii Żydów Polskich i kilku organizacjach pozarządowych. Współautor bloga stacjamuranow.natemat.pl; ostatnio współtworzył spektakl „Konstrukcje Debory Vogel” przygotowany na festiwal Warszawa Singera. Publikował m.in. w „Teatrze” i „Ricie Baum”. W trakcie pracy nad powieścią (o tematyce warszawskiej).


Organizatorem projektu jest Fundacja Promocji Sztuki Współczesnej










Fundacja PSW to miejsce prezentacji i promocji sztuki współczesnej, miejsce upowszechniania jej dynamicznego, aktualnego wizerunku, miejsce otwarte na poszukiwania nowych metod komunikacji, na sztukę eksperymentującą, komentującą i zaangażowaną społecznie. Działalność Fundacji obejmuje m.in. organizację wystaw, projekcji, wykładów, warsztatów, działalność wydawniczą, edukacyjną i popularyzatorską 
oraz badawczą w dziedzinie sztuki współczesnej, skierowaną do zróżnicowanych grup odbiorców: profesjonalistów i szerokiej publiczności, w tym również dzieci i młodzieży. Staramy się prowadzić równoległość wielu działań umożliwiając im wzajemne przenikanie, wzmacniając tym samym ich skuteczność.
Galeria PROGRAM - od 2001 roku prowadzi aktywną działalność wystawienniczą kładąc akcent na projekty społeczne. Zorganizowała ponad 80 wystaw i realizacji. Współpracuje z artystami młodego i średniego pokolenia. Idea działania Galerii PROGRAM opiera się na promocji kultury realizowanej za pomocą różnych form wypowiedzi artystycznej, w zakresie sztuk wizualnych, filmu oraz działań w przestrzeni publicznej.


Projekt realizowany dzięki finansowemu wsparciu Urzędu Miasta Stołecznego Warszawy