sobota, 21 grudnia 2013

Szósty dzień Chanuki


Narratorka siedzi przy oknie swojego mieszkania i patrzy w niebo. Jest późne popołudnie. Na warszawskim horyzoncie błyszczą ostatnie promienie zachodzącego słońca, które zalewają miasto krwistą czerwienią. Młoda kobieta pochyla się nad chanukiją i mamrocząc modlitwę zapala sześć świec. Pokój, całkiem już pogrążony w ciemności, rozświetla delikatnie ich migotanie. W złotym świeczniku niespodziewanie odbija się lewa połowa twarzy narratorki. Prawej strony przerażająco brak. Odbicie urywa się na nosie, prawą stronę zastępuje odbicie połowy nieco grubszej twarzy Joasi Pompińskiej, nieżyjącej współlokatorki narratorki. Joasia zachwycona przygląda się odbiciu, poprawia staromodną trwałą, wygładza tkaninę sukienki w kwiatki i woła po polsku: „Ach! Czyż nie jesteśmy piękne, moja słodka?” W przeciwieństwie do prawej, lewej stronie nie umyka skrajnie dziwaczna asymetria odbicia, ale niektóre rzeczy w życiu potrzebują czasu. „Twoja soczewica jeszcze stoi na kuchni”, kontynuuje prawa połowa. „Powinnaś ją posolić dopiero po ugotowaniu, moja mała”. Na razie zatem zaciera się granica między życiem, a śmiercią. To istotna cecha Warszawy. Nigdzie indziej przeszłość i teraźniejszość nie nakładają się w tak fantastyczny sposób.

Za plecami Joasi nagle rozlega się ciche dzwonienie. Ciemnoblond włosa narratorka pyta przysadzistą współlokatorkę o źródło dźwięku. Joasia dostaje rumieńców z podniecenia. „To mój obrazio, który trzymam na szafce nocnej. Chodź, pokażę ci”. Podchodzą obie na nogach narratorki do łóżka Joasi, pstrykają światło nocnej lampki palcem wskazującym narratorki i wtedy widzą oprawiony portret literata w czerwonej czapce z pomponem, do którego przytwierdzono mały, złoty dzwoneczek. Wystarczy, że otworzy oczy, wprawia dzwoneczek w ruch. Gdy widzi Joasię Pompińską, dzwoneczek trzepocze jak szalony. Joasia głaszcze go po policzku. Jego usta formują się w uśmiech w trzy sekundy, po czym na powrót kamienieje i zamyka oczy. Garbiąc się przy tym. Wyjątkowo niezdrowa postawa. Joasia wzdycha i szepcze do siebie, że pewnie znów wrócił na swoją kamienistą wyspę. Poprawia mu czerwoną czapkę, żeby ochronić go przed grudniowym ziąbem, po czym zaczyna płakać. Narratorka włącza radio, żeby zagłuszyć nędzny szloch. Spiker wiadomości ogłasza:

"Remont Ogrodu Krasińskich zbliża się do finału. Wstrzymano prace w północnej części ogrodu, gdzie kiedyś stały kamienice przy Świętojerskiej 40 i 38. W przeszłym tygodniu archeolodzy rozpoczeli w tym miejscu wykopaliska. Znaleźli archiwum Szundu i siedzący w fotelu przy stole szkielet przywódcy Szundystów, Antka Szpiglszojma, zastygłego w skurczonej pozycji nad pisaną właśnie broszurą w jidysz pod tytułem: „Jidyszowa Polska podbija świat pod moim przywództwem, A.S.!!!”

Nikt z prowadzących roboty nie zdawał sobie sprawy, że A.S. w tej chwili z tlącymi się czarnymi oczyma stał obok nich na krawędzi wykopu i z zachwytem zacierał ręce. Od śmierci w 1943 roku czekał na ten moment, by móc opublikować swoją broszurę. Wyciągnął własnemu kościotrupowi z rąk stertę kartek i uciekł. Robotnikom wydawało się, że kartki porwał wiatr, którego powiew towarzyszył zielonkawym iskrom, ale my, drogi czytelniku, wiemy lepiej. Biegł do mieszkania literata, żeby polecić mu druk, bo wiemy też, że w piwnicy pod piwnicą literata odnalazła się ostatnia w Europie maszyna drukarska z literami jidysz. Brakowało jedynie litery szin. Ach, ale ach, musiało całkiem zatkać Szpiglszojma, gdy zobaczył na drzwiach mieszkania pożółkły świstek z adnotacją, że literat rzekomo zaginął w niejasnych okolicznościach i już tu nie mieszka. Szpiglszojm przeniknął przez ścianę do mieszkania i potknął się o kilka szkieletów kotów. Ciała literata nigdzie jednak nie znalazł.

W tej samej chwili w mieszkaniu narratorki Pompińska gapiła się smutno w obrazek na szafce nocnej i delikatnie w niego dmuchała. Rzęsy uwięzionej postaci zaczęły się kołysać, dzwoneczek na pomponie cicho sobie dzwonił, a z lekko uchylonych ust sportretowanego wybrzmiały dwa razy dziwnie syczące „sziiiin, sziiiin”. Za oknem padały gęste, białe płatki śniegu, które w świetle latarni skrzyły się jak diamenty. Zapadła cisza. W Warszawie nastała noc. Jedynie narratorka nie spała, lecz wciąż patrzyła w niebo. Chmury ukształtowały się jidyszowo, jak każdej nocy, gdy przekazują istotne przesłanie.