wtorek, 28 stycznia 2014

Jidysz-szpil



Co jest z tą narratorką? Mocno ingeruje w moją opowieść, przywłaszcza sobie honor, który należy się właściwemu narratorowi, więc mnie, ale nie chce się podzielić. Kroczyła nawet już trochę poza wątkiem, na bardziej duchowy szczebel rzeczywistości narracyjnej. Coś z Bogiem itd. itp. O.k., dobra, kochani, nie mam tyle czasu. Pracuję w wolnym zawodzie. Później muszę jeszcze iść na zakupy. Zaczynamy. Kurtyna otwarta!

Pojawiają się na horyzoncie jidyszowe literki. Narratorka macha do mnie z daleka. Prawym palcem wskazującym, który nagle przybiera formę tajtla, wskaźnika do czytania tory, wskazuje na przesłanie, które z wolna zarysowuje się na niebie. Zaczyna odśpiewywać słowa z nieba cudną melodią z odległych czasów. Nie znam tej melodii. Pomińmy lepiej wszelką próbę wyjaśnienia tego.

Pękają szyby w oknach mieszkania narratorki, jak też w ramce obrazu, na którym jest uwięziony portret literata w czerwonej czapce z pomponem. Szkło rozpada się na milion drobnych kawałków. Zdjęcie roztapia się i spływa z nocnej szafki, torując sobie drogę ku starej melodii. Kiedy się spotykają, nie można ich już odróżnić. Schodzą ze sceny jako nierozłączna jedność. Kurtyna opada.

Następna scena: kirkut. Dusza Joasi Pompińskiej kurczowo trzyma zepsutą ramkę w lewej ręce, zaś prawą podpiera się o macewę. Jest to grób małego dziecka. Trzyma się kurczowo obu. Scenerię oświetla z góry białe światło reflektora, którego Joasia nie jest w stanie dostrzec. Widać, że obraz i grób są puste. Od źródła światła dobiega dźwięczny, wesoły śmiech dzidziusia. Narratorka wychodzi na scenę jako motyl i oplata ramiona Joasi skrzydłami.

Skrzydła mają pewien wzór, którego jednak dokładnie nie rozpoznaję. Siadam na samym końcu widowni, w ostatnim rzędzie. Zamiast lornetki przez pomyłkę przyniosłem kalejdoskop. Kiedy przez niego patrzę, widzę Warszawę z roku 1865. Widzę ten sam kirkut, ten sam grób małego dziecka. Stoi tam jednak inna kobieta, a może ta sama? Kobieta płacze kolorowymi łzami korali. Niebieskimi i zielonymi i czerwonymi i żółtymi, jak i pomarańczowymi. Blask korali ma tę samą częstotliwość, co stara melodia, którą właśnie śpiewała narratorka. Kalejdoskop pęka. Kaleczę skórę rąk kawałkami szkła. Robi mi się kolorowo przed oczyma. Dopiero teraz zauważam, że wokół mnie na widowni panuje absolutna cisza i że narratorka mierzy mnie ze sceny tępym i surowym wzrokiem. Cała publiczność odwraca się do mnie. To, co widziałem w kalejdoskopie, śledziła cała sala. Narratorka kładzie dłoń na brzuchu i kłania się. Oklaski.

Kurtyna korali opada.


sobota, 21 grudnia 2013

Szósty dzień Chanuki


Narratorka siedzi przy oknie swojego mieszkania i patrzy w niebo. Jest późne popołudnie. Na warszawskim horyzoncie błyszczą ostatnie promienie zachodzącego słońca, które zalewają miasto krwistą czerwienią. Młoda kobieta pochyla się nad chanukiją i mamrocząc modlitwę zapala sześć świec. Pokój, całkiem już pogrążony w ciemności, rozświetla delikatnie ich migotanie. W złotym świeczniku niespodziewanie odbija się lewa połowa twarzy narratorki. Prawej strony przerażająco brak. Odbicie urywa się na nosie, prawą stronę zastępuje odbicie połowy nieco grubszej twarzy Joasi Pompińskiej, nieżyjącej współlokatorki narratorki. Joasia zachwycona przygląda się odbiciu, poprawia staromodną trwałą, wygładza tkaninę sukienki w kwiatki i woła po polsku: „Ach! Czyż nie jesteśmy piękne, moja słodka?” W przeciwieństwie do prawej, lewej stronie nie umyka skrajnie dziwaczna asymetria odbicia, ale niektóre rzeczy w życiu potrzebują czasu. „Twoja soczewica jeszcze stoi na kuchni”, kontynuuje prawa połowa. „Powinnaś ją posolić dopiero po ugotowaniu, moja mała”. Na razie zatem zaciera się granica między życiem, a śmiercią. To istotna cecha Warszawy. Nigdzie indziej przeszłość i teraźniejszość nie nakładają się w tak fantastyczny sposób.

Za plecami Joasi nagle rozlega się ciche dzwonienie. Ciemnoblond włosa narratorka pyta przysadzistą współlokatorkę o źródło dźwięku. Joasia dostaje rumieńców z podniecenia. „To mój obrazio, który trzymam na szafce nocnej. Chodź, pokażę ci”. Podchodzą obie na nogach narratorki do łóżka Joasi, pstrykają światło nocnej lampki palcem wskazującym narratorki i wtedy widzą oprawiony portret literata w czerwonej czapce z pomponem, do którego przytwierdzono mały, złoty dzwoneczek. Wystarczy, że otworzy oczy, wprawia dzwoneczek w ruch. Gdy widzi Joasię Pompińską, dzwoneczek trzepocze jak szalony. Joasia głaszcze go po policzku. Jego usta formują się w uśmiech w trzy sekundy, po czym na powrót kamienieje i zamyka oczy. Garbiąc się przy tym. Wyjątkowo niezdrowa postawa. Joasia wzdycha i szepcze do siebie, że pewnie znów wrócił na swoją kamienistą wyspę. Poprawia mu czerwoną czapkę, żeby ochronić go przed grudniowym ziąbem, po czym zaczyna płakać. Narratorka włącza radio, żeby zagłuszyć nędzny szloch. Spiker wiadomości ogłasza:

"Remont Ogrodu Krasińskich zbliża się do finału. Wstrzymano prace w północnej części ogrodu, gdzie kiedyś stały kamienice przy Świętojerskiej 40 i 38. W przeszłym tygodniu archeolodzy rozpoczeli w tym miejscu wykopaliska. Znaleźli archiwum Szundu i siedzący w fotelu przy stole szkielet przywódcy Szundystów, Antka Szpiglszojma, zastygłego w skurczonej pozycji nad pisaną właśnie broszurą w jidysz pod tytułem: „Jidyszowa Polska podbija świat pod moim przywództwem, A.S.!!!”

Nikt z prowadzących roboty nie zdawał sobie sprawy, że A.S. w tej chwili z tlącymi się czarnymi oczyma stał obok nich na krawędzi wykopu i z zachwytem zacierał ręce. Od śmierci w 1943 roku czekał na ten moment, by móc opublikować swoją broszurę. Wyciągnął własnemu kościotrupowi z rąk stertę kartek i uciekł. Robotnikom wydawało się, że kartki porwał wiatr, którego powiew towarzyszył zielonkawym iskrom, ale my, drogi czytelniku, wiemy lepiej. Biegł do mieszkania literata, żeby polecić mu druk, bo wiemy też, że w piwnicy pod piwnicą literata odnalazła się ostatnia w Europie maszyna drukarska z literami jidysz. Brakowało jedynie litery szin. Ach, ale ach, musiało całkiem zatkać Szpiglszojma, gdy zobaczył na drzwiach mieszkania pożółkły świstek z adnotacją, że literat rzekomo zaginął w niejasnych okolicznościach i już tu nie mieszka. Szpiglszojm przeniknął przez ścianę do mieszkania i potknął się o kilka szkieletów kotów. Ciała literata nigdzie jednak nie znalazł.

W tej samej chwili w mieszkaniu narratorki Pompińska gapiła się smutno w obrazek na szafce nocnej i delikatnie w niego dmuchała. Rzęsy uwięzionej postaci zaczęły się kołysać, dzwoneczek na pomponie cicho sobie dzwonił, a z lekko uchylonych ust sportretowanego wybrzmiały dwa razy dziwnie syczące „sziiiin, sziiiin”. Za oknem padały gęste, białe płatki śniegu, które w świetle latarni skrzyły się jak diamenty. Zapadła cisza. W Warszawie nastała noc. Jedynie narratorka nie spała, lecz wciąż patrzyła w niebo. Chmury ukształtowały się jidyszowo, jak każdej nocy, gdy przekazują istotne przesłanie.

środa, 20 listopada 2013

Maria i kraty


Kiedy Maria wychodzi z domu, a każdy powód jest najlepszy, by wyjść z mieszkania o metrażu garażu i idzie niechby do sklepu dla najuboższych lub dla najbogatszych, mija Pawiaki dla najuboższych lub dla najbogatszych. Mija kraty, za którymi, zaprawdę powiadam wam, pewno bursztynowe komnaty lub portrety młodzieńca lub bieda odgrodzona od wzroku turystów z Izraela, żeby nie mówili, że Żydów nie ma, a bieda żydowska się ostała, bo przyjadą i upomną się o tę naszą biedę i zabiorą jak swoją.

Nad skarby Polski, zboża z czarnoziemów Ukrainy, węgiel z trzewi Śląska i zęby z ust zamkniętych na amen interesują Marię owe grubo rżnięte promienie słońca czy kwietne polany żelazne, w które mityczne te bogactwa są zakute. Abstrakcje chroniące przed jakimś żałośnie ludowym Janosikiem gotowym rozdać mikrofalówkę na części bardziej potrzebującym. Mury mające powstrzymać hordy barbarzyńców łupiące dobra nabyte na niedorzeczny kredyt. I niechby te kody i szyfry nadużywające powagi liczby w imię ochrony niecyfrowych sprzętów.

To jedna z tych lekcji – myśli Maria, z której się uciekło i zapytanym świeci diamentowymi od łez oczyma. Kogo ochronią te mury i kraty i jak odróżnisz biednych od bogatych? Jeśli historia zapuka do drzwi i wróci po haracz zawsze do zapłaty.

poniedziałek, 24 grudnia 2012

Maria i syntaktyka


Być gdzie indziej to marzenie Marii. Zawsze nie tu, gdziekolwiek by to było. Cechuje Marię swoiste poczucie chronicznego niezadowolenia z tego, gdzie aktualnie się znajduje, bo przecież gdzieś jest zawsze co innego, jest jakaś rzeczywistość znana co najwyżej z przekazu małomównych świadków. 

Choć właśnie tu - o ile Maria nie nadużywa tego stwierdzenia - możliwość bycia gdzie indziej jest równie niemożliwa co oczywista. Tak weźmy: chodzić ulicą Pawią do sklepu po chleb. Ale czymże jest nazwa? To co zowiemy Pawią pod inną nazwą równie by po chleb prowadziło? A może z innego pieca by Maria chleb jadła. Inny pierścionek po drodze zgubiła, znalazła w śniegu rękę zamiast rękawiczki, niekoniecznie od kompletu. Wsiąść do pociągu byle jakiego, nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet, oferta biura podróży kusi kolejną wycieczką typu all inclusive, ale wizualizacja hotelu w egipskim kurorcie okazuje się zimnym barakiem, a w zasięgu oka ni kropli morza, które mogłoby się rozstąpić w niespodziewanym akcie uprzejmości siły wyższej. Deus ex machina, drzwi pneumatyczne autobusu linii 180 rozgarniają morze pasażerów. Maria odjeżdża w kierunku palmy. „Tu“ i „gdzie indziej“ to okoliczniki miejsca lub jedno miejsce w dwu różnych okolicznościach.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Tachrichim


Pojechałam dokładnie o pięć stacji za daleko. Zamykam oczy, a trzecim okiem zaglądam do redakcji dziennika. Widzę, jak wściekły balebos wyrzuca stare krzesło przez okno. Odechciewa mi się jechać do redakcji. Wysiadam więc z podmiejskiej kolejki, kładę się na miękkim piasku między torami, a brzegiem lasu. Robi się ciemno. W oddali zapalają się wszystkie latarnie w lesie. Wsłuchuję się w szum boru. Szepcze moje imię: „Narratorko! Narratorko! Wszechwiedząca!” Duszą odpowiadam, że nie jestem jeszcze gotowa, to po pierwsze, a po drugie jestem tu incognito. Z tego wszystkiego zapadam w ostateczny, wielki sen.

Siedzimy na karimacie z Joasią Pompińską na balkonie jej ulubionego kurortu. Zima. Milczymy. Sznur, którym oplotła moje serce, lekko dynda na wietrze. Łagodnie kołyszą się sosny w ogrodzie. Na jednej z gałęzi kruk o anielskich skrzydłach nuci żydowską kołysankę ojfn weg sztejt a bojm. Joasia kartkując starą, polską książkę kucharską z lat osiemdziesiątych, mierzy mnie od czasu do czasu wzrokiem, małymi, brązowymi i jednak smutnymi oczyma. Czytam poradnik leczenia energetycznego. „Joasiu”, mówię, jak do niej zwykle mawiam, „wiesz, że musisz odejść”, na co ona: „nie, maleńka, zostanę z tobą na zawsze”. Wzdycham zrezygnowana, a wtedy nad nami rozlega się huk, rozstępują się chmury i odsłaniają krwistoczerwone niebo. Joasia zaczyna gorzko płakać moimi oczyma i moim sercem. Całe morza łez zaczynają płynąć mi z ciała stojącego na balkonie. Wtedy firanka wzdyma się z ram okna i owija mnie jak tachrichim - całun. Stoję tak na balkonie dziewięć dni, dziewięć nocy i dziewięć miesięcy, a fala łez porywa Joasię, niesie z balkonu przez ogród kurortu, nad sosnami i wznosi do chmur. Niebo po wzięciu Joasi przez dwadzieścia sześć sekund świeci czystym złotem, po czym staje się czarne zupełnie. Dom i ogród spowija cisza. Morze łez wolno wsiąka w ziemię. Wszystkie łodygi i kwiaty w ogrodzie zwieszają topielcze głowy. Chylą się martwe sosny. Wyłuskuję się z firanki, podnoszę z podłogi książkę kucharską i odnoszę do biblioteki całej wyłożonej boazerią. Po chwili opuszczam kurort tylnym wyjściem. Pomięta firanka zwisa z balkonu. Postanawiam, że już nigdy więcej tu nie wrócę i odrywam resztkę sznura od swojego serca.

Balebos z gruchającym gołębiem na ramieniu podkręca wąsa i rozkazuje: „płyniesz jutro rano do Nowego Jorku. Statek odbija o dziewiątej rano z portu po północnej stronie mostu Śląsko-Dąbrowskiego. Bądź punktualnie, ich hob a szliches far dir, mam dla ciebie misję”.

Wracam do domu nastawić pranie. 

niedziela, 16 grudnia 2012

Maria i film


Jest godzina piętnasta rano w niedzielę. Marię wypełnia oleista pustka, w której natychmiast rozpuszcza się zalążek wszelkiej myśli. Poprzedni wieczór to dym, tłum, huk i rozbłyski jak w dobrym kinie akcji. Dziś za to jest nic, jakby nic się nie stało. Jest to nic z czerwonej cegły lub w postaci koralika. Hula ta pustka po całej połaci. Płoży się po okolicy w postaci dawno wybrzmiałych krzyków przekupnych, wyziera z rozkopów. Natarczywie puka minionym komiwojażerem do nieistniejących drzwi, których nikt nie otwiera. Była Żubrówka, nie ma Żubrówki, ot co.

W urwanym filmie Marii zamazane twarze, niezrozumiałe frazy, jakby w obcym języku, niezrozumiałe twarze i zamazane języki jakby w obcym filmie. Napisy końcowe w formie prostej listy imion. Jedna z tych niszowych produkcji na TVP Kultura emitowanych w czasie najmniejszej oglądalności. Zapewne wielowątkowa historia rozgrywająca się w malowniczej scenerii ruin, bohaterowie snują się bez sensu, po czym wszyscy umierają, ale to już czysta spekulacja.

W okolicy siedemnastej rano tabletki na kaca uśmierzą ból głowy, lecz nie przywrócą pamięci. Nie ma tabletek na przywracanie pamięci. Jest za to jakieś nic, które powoli się uściśla.

czwartek, 6 grudnia 2012

Gorący dzień lipca


Był gorący dzień lipca 1937 roku. Spotkałyśmy się w Ogrodzie Krasińskich, umówiwszy się wcześniej, że przyjdziemy ubrane w nasze granatowe sukienki, jak za studenckich czasów. Sukienka Racheli pękała w szwach, eksponując jej pokaźny brzuszek. Rachela pomimo zaawansowanej ciąży czuła się dobrze i tryskała energią. Na przemian z Irką wypytywałyśmy się o jej stan i samopoczucie. Mdłości dawno jej przeszły, tylko lekarz zabronił jej dźwigać. Miałyśmy się właśnie we trójkę udać do Pasażu Simonsa na wspólne zakupy i zmierzałyśmy ku bramie, kiedy zaskoczył nas nagle Aron, mąż Racheli. "Dziewczyny, śledzę waszą żydowską sektę od dawna. Czy pozwolicie mi dostąpić honoru i spiskować razem z wami?", zapytał. "Meszuge!" - wyrwała się Irka, "Nasza sekta jest zarezerwowana dla kobiet, ale jeśli Rachela urodzi córkę, która powiększy nasze szeregi, obiecujemy, że pomyślimy o honorowym członkostwie dla ciebie". "No i będziesz musiał sprawić sobie odpowiedni strój, identyczną granatową sukienkę!". Wybuchłyśmy śmiechem. I w tym momencie Aron uwiecznił naszą trójkę na zdjęciu. 


Rachela niedługo cieszyła się macierzyństwem. Zanim trafi na Umschlagplatz, razem z Aronem, uda jej się przeprowadzić małą Dorę przez Sądy na Lesznie i oddać dziewczynkę w ręce zaprzyjaźnionej koleżanki po aryjskiej stronie. W chłodny kwietniowy ranek 42 roku, resztką szarego mydła umyje córce włosy w lodowatej wodzie i po raz ostatni zaplecie jej warkocze. Do małego tobołka włoży jej jedną czystą sukienkę na zmianę i zielony, pocerowany sweterek. Kiedy stały już w bramie domu, przypomni sobie nagle o czymś i na chwilę wróci do mieszkania. Ze ściany w przedpokoju ściągnie fotografię, pospiesznym ruchem wyswobodzi ją z miedzianej ramki, napisze kilka słów na odwrocie i wsunie między ubranka w tobołku. A na tej fotografii, trzy młode dziewczyny, ubrane w jednakowe sukienki, stoją roześmiane przy bramie przed Ogrodem Krasińskich.