Co jest z tą narratorką?
Mocno ingeruje w moją opowieść, przywłaszcza sobie honor, który należy się
właściwemu narratorowi, więc mnie, ale nie chce się podzielić. Kroczyła nawet już
trochę poza wątkiem, na bardziej duchowy szczebel rzeczywistości narracyjnej. Coś
z Bogiem itd. itp. O.k., dobra, kochani, nie mam tyle czasu. Pracuję w wolnym
zawodzie. Później muszę jeszcze iść na zakupy. Zaczynamy. Kurtyna otwarta!
Pojawiają się na horyzoncie
jidyszowe literki. Narratorka macha do mnie z daleka. Prawym palcem
wskazującym, który nagle przybiera formę tajtla, wskaźnika do czytania tory,
wskazuje na przesłanie, które z wolna zarysowuje się na niebie. Zaczyna
odśpiewywać słowa z nieba cudną melodią z odległych czasów. Nie znam tej
melodii. Pomińmy lepiej wszelką próbę wyjaśnienia tego.
Pękają szyby w oknach mieszkania
narratorki, jak też w ramce obrazu, na którym jest uwięziony portret literata w
czerwonej czapce z pomponem. Szkło rozpada się na milion drobnych kawałków.
Zdjęcie roztapia się i spływa z nocnej szafki, torując sobie drogę ku starej
melodii. Kiedy się spotykają, nie można ich już odróżnić. Schodzą ze sceny jako
nierozłączna jedność. Kurtyna opada.
Następna scena: kirkut. Dusza
Joasi Pompińskiej kurczowo trzyma zepsutą ramkę w lewej ręce, zaś prawą
podpiera się o macewę. Jest to grób małego dziecka. Trzyma się kurczowo obu.
Scenerię oświetla z góry białe światło reflektora, którego Joasia nie jest w stanie
dostrzec. Widać, że obraz i grób są
puste. Od źródła światła dobiega dźwięczny, wesoły śmiech dzidziusia.
Narratorka wychodzi na scenę jako motyl i oplata ramiona Joasi skrzydłami.
Skrzydła mają pewien wzór,
którego jednak dokładnie nie rozpoznaję. Siadam na samym końcu widowni, w
ostatnim rzędzie. Zamiast lornetki przez pomyłkę przyniosłem kalejdoskop. Kiedy przez niego
patrzę, widzę Warszawę z roku 1865. Widzę ten sam kirkut, ten sam grób małego
dziecka. Stoi tam jednak inna kobieta, a może ta sama? Kobieta płacze
kolorowymi łzami korali. Niebieskimi i zielonymi i czerwonymi i żółtymi, jak i
pomarańczowymi. Blask korali ma tę samą częstotliwość, co stara melodia, którą
właśnie śpiewała narratorka. Kalejdoskop pęka. Kaleczę skórę rąk kawałkami
szkła. Robi mi się kolorowo przed oczyma. Dopiero teraz zauważam, że wokół mnie
na widowni panuje absolutna cisza i że narratorka mierzy mnie ze sceny tępym i
surowym wzrokiem. Cała publiczność odwraca się do mnie. To, co widziałem w kalejdoskopie, śledziła cała
sala. Narratorka kładzie dłoń na brzuchu i kłania się. Oklaski.
Kurtyna korali opada.