poniedziałek, 24 grudnia 2012

Maria i syntaktyka


Być gdzie indziej to marzenie Marii. Zawsze nie tu, gdziekolwiek by to było. Cechuje Marię swoiste poczucie chronicznego niezadowolenia z tego, gdzie aktualnie się znajduje, bo przecież gdzieś jest zawsze co innego, jest jakaś rzeczywistość znana co najwyżej z przekazu małomównych świadków. 

Choć właśnie tu - o ile Maria nie nadużywa tego stwierdzenia - możliwość bycia gdzie indziej jest równie niemożliwa co oczywista. Tak weźmy: chodzić ulicą Pawią do sklepu po chleb. Ale czymże jest nazwa? To co zowiemy Pawią pod inną nazwą równie by po chleb prowadziło? A może z innego pieca by Maria chleb jadła. Inny pierścionek po drodze zgubiła, znalazła w śniegu rękę zamiast rękawiczki, niekoniecznie od kompletu. Wsiąść do pociągu byle jakiego, nie dbać o bagaż, nie dbać o bilet, oferta biura podróży kusi kolejną wycieczką typu all inclusive, ale wizualizacja hotelu w egipskim kurorcie okazuje się zimnym barakiem, a w zasięgu oka ni kropli morza, które mogłoby się rozstąpić w niespodziewanym akcie uprzejmości siły wyższej. Deus ex machina, drzwi pneumatyczne autobusu linii 180 rozgarniają morze pasażerów. Maria odjeżdża w kierunku palmy. „Tu“ i „gdzie indziej“ to okoliczniki miejsca lub jedno miejsce w dwu różnych okolicznościach.

poniedziałek, 17 grudnia 2012

Tachrichim


Pojechałam dokładnie o pięć stacji za daleko. Zamykam oczy, a trzecim okiem zaglądam do redakcji dziennika. Widzę, jak wściekły balebos wyrzuca stare krzesło przez okno. Odechciewa mi się jechać do redakcji. Wysiadam więc z podmiejskiej kolejki, kładę się na miękkim piasku między torami, a brzegiem lasu. Robi się ciemno. W oddali zapalają się wszystkie latarnie w lesie. Wsłuchuję się w szum boru. Szepcze moje imię: „Narratorko! Narratorko! Wszechwiedząca!” Duszą odpowiadam, że nie jestem jeszcze gotowa, to po pierwsze, a po drugie jestem tu incognito. Z tego wszystkiego zapadam w ostateczny, wielki sen.

Siedzimy na karimacie z Joasią Pompińską na balkonie jej ulubionego kurortu. Zima. Milczymy. Sznur, którym oplotła moje serce, lekko dynda na wietrze. Łagodnie kołyszą się sosny w ogrodzie. Na jednej z gałęzi kruk o anielskich skrzydłach nuci żydowską kołysankę ojfn weg sztejt a bojm. Joasia kartkując starą, polską książkę kucharską z lat osiemdziesiątych, mierzy mnie od czasu do czasu wzrokiem, małymi, brązowymi i jednak smutnymi oczyma. Czytam poradnik leczenia energetycznego. „Joasiu”, mówię, jak do niej zwykle mawiam, „wiesz, że musisz odejść”, na co ona: „nie, maleńka, zostanę z tobą na zawsze”. Wzdycham zrezygnowana, a wtedy nad nami rozlega się huk, rozstępują się chmury i odsłaniają krwistoczerwone niebo. Joasia zaczyna gorzko płakać moimi oczyma i moim sercem. Całe morza łez zaczynają płynąć mi z ciała stojącego na balkonie. Wtedy firanka wzdyma się z ram okna i owija mnie jak tachrichim - całun. Stoję tak na balkonie dziewięć dni, dziewięć nocy i dziewięć miesięcy, a fala łez porywa Joasię, niesie z balkonu przez ogród kurortu, nad sosnami i wznosi do chmur. Niebo po wzięciu Joasi przez dwadzieścia sześć sekund świeci czystym złotem, po czym staje się czarne zupełnie. Dom i ogród spowija cisza. Morze łez wolno wsiąka w ziemię. Wszystkie łodygi i kwiaty w ogrodzie zwieszają topielcze głowy. Chylą się martwe sosny. Wyłuskuję się z firanki, podnoszę z podłogi książkę kucharską i odnoszę do biblioteki całej wyłożonej boazerią. Po chwili opuszczam kurort tylnym wyjściem. Pomięta firanka zwisa z balkonu. Postanawiam, że już nigdy więcej tu nie wrócę i odrywam resztkę sznura od swojego serca.

Balebos z gruchającym gołębiem na ramieniu podkręca wąsa i rozkazuje: „płyniesz jutro rano do Nowego Jorku. Statek odbija o dziewiątej rano z portu po północnej stronie mostu Śląsko-Dąbrowskiego. Bądź punktualnie, ich hob a szliches far dir, mam dla ciebie misję”.

Wracam do domu nastawić pranie. 

niedziela, 16 grudnia 2012

Maria i film


Jest godzina piętnasta rano w niedzielę. Marię wypełnia oleista pustka, w której natychmiast rozpuszcza się zalążek wszelkiej myśli. Poprzedni wieczór to dym, tłum, huk i rozbłyski jak w dobrym kinie akcji. Dziś za to jest nic, jakby nic się nie stało. Jest to nic z czerwonej cegły lub w postaci koralika. Hula ta pustka po całej połaci. Płoży się po okolicy w postaci dawno wybrzmiałych krzyków przekupnych, wyziera z rozkopów. Natarczywie puka minionym komiwojażerem do nieistniejących drzwi, których nikt nie otwiera. Była Żubrówka, nie ma Żubrówki, ot co.

W urwanym filmie Marii zamazane twarze, niezrozumiałe frazy, jakby w obcym języku, niezrozumiałe twarze i zamazane języki jakby w obcym filmie. Napisy końcowe w formie prostej listy imion. Jedna z tych niszowych produkcji na TVP Kultura emitowanych w czasie najmniejszej oglądalności. Zapewne wielowątkowa historia rozgrywająca się w malowniczej scenerii ruin, bohaterowie snują się bez sensu, po czym wszyscy umierają, ale to już czysta spekulacja.

W okolicy siedemnastej rano tabletki na kaca uśmierzą ból głowy, lecz nie przywrócą pamięci. Nie ma tabletek na przywracanie pamięci. Jest za to jakieś nic, które powoli się uściśla.

czwartek, 6 grudnia 2012

Gorący dzień lipca


Był gorący dzień lipca 1937 roku. Spotkałyśmy się w Ogrodzie Krasińskich, umówiwszy się wcześniej, że przyjdziemy ubrane w nasze granatowe sukienki, jak za studenckich czasów. Sukienka Racheli pękała w szwach, eksponując jej pokaźny brzuszek. Rachela pomimo zaawansowanej ciąży czuła się dobrze i tryskała energią. Na przemian z Irką wypytywałyśmy się o jej stan i samopoczucie. Mdłości dawno jej przeszły, tylko lekarz zabronił jej dźwigać. Miałyśmy się właśnie we trójkę udać do Pasażu Simonsa na wspólne zakupy i zmierzałyśmy ku bramie, kiedy zaskoczył nas nagle Aron, mąż Racheli. "Dziewczyny, śledzę waszą żydowską sektę od dawna. Czy pozwolicie mi dostąpić honoru i spiskować razem z wami?", zapytał. "Meszuge!" - wyrwała się Irka, "Nasza sekta jest zarezerwowana dla kobiet, ale jeśli Rachela urodzi córkę, która powiększy nasze szeregi, obiecujemy, że pomyślimy o honorowym członkostwie dla ciebie". "No i będziesz musiał sprawić sobie odpowiedni strój, identyczną granatową sukienkę!". Wybuchłyśmy śmiechem. I w tym momencie Aron uwiecznił naszą trójkę na zdjęciu. 


Rachela niedługo cieszyła się macierzyństwem. Zanim trafi na Umschlagplatz, razem z Aronem, uda jej się przeprowadzić małą Dorę przez Sądy na Lesznie i oddać dziewczynkę w ręce zaprzyjaźnionej koleżanki po aryjskiej stronie. W chłodny kwietniowy ranek 42 roku, resztką szarego mydła umyje córce włosy w lodowatej wodzie i po raz ostatni zaplecie jej warkocze. Do małego tobołka włoży jej jedną czystą sukienkę na zmianę i zielony, pocerowany sweterek. Kiedy stały już w bramie domu, przypomni sobie nagle o czymś i na chwilę wróci do mieszkania. Ze ściany w przedpokoju ściągnie fotografię, pospiesznym ruchem wyswobodzi ją z miedzianej ramki, napisze kilka słów na odwrocie i wsunie między ubranka w tobołku. A na tej fotografii, trzy młode dziewczyny, ubrane w jednakowe sukienki, stoją roześmiane przy bramie przed Ogrodem Krasińskich.

De finibus bonorum et malorum


Nie wiem, czy potrafiłabym znieść te ciągłe represje i upokorzenia, gdyby nie mój wspaniały profesor, Mieczysław Michałowicz, PPS-owiec. Murem stał za nami, żydowskimi studentami. Buntował się przeciwko gettu ławkowemu, a jego adwersarze nie szczędzili mu szykan. Po 35 roku było tylko gorzej. I chociaż Uniwersytet Warszawski po śmierci Wodza został oficjalnie przemianowany na Uniwersytet imienia Piłsudskiego, narodowcy ze zdwojoną siłą dawali upust swoim antysemickim nastrojom, które wcześniej tamowała Sanacja. Dzielnica północna wokół mnie pustoszała.
 
Wiele rodzin wyemigrowało wtedy do Ameryki albo do Palestyny. Z naszej trójki tylko ja obroniłam dyplom. Rachela przerwała studia prawnicze. Zbyt często słyszała, że żydowscy adwokaci nie powinni być dopuszczani do palestry, bo przecież "ich mentalność i materializm wywodzą się wprost z Talmudu”. Jej ojciec nalegał, żeby kontynuowała naukę w Paryżu i był gotów opłacić studia, ale ona zakochała się w starszym koledze ze studiów, Aronie Rozenfeldzie i wkrótce wyszła za niego za mąż. Irka natomiast odstawiła "Iliadę" na półkę, tuż obok "De finibus bonorum et malorum" ukochanego Cicerona. "Niech czekają na lepsze czasy" mówiła. "Cóż z tego, ze odróżniam kolumnę jońską od doryckiej, skoro teraz trzeba stać na straży własnego sztetla". Strąciła bogów greckich z Olimpu, a ich miejsce zajęli inni, mówiący w jidysz. Rozkochała się w literaturze Pereca, a od kiedy osobiście poznała Melecha Rawicza, stała się częstą bywalczynią siedziby żydowskich literatów i dziennikarzy przy Tłomackiem 13, nawet kiedy Rawicz wyemigrował z Polski. A później Irkę, z roku na rok, coraz bardziej przyciągały idee Bundu.
 
W tamtych trudnych czasach często paradowałyśmy po ulicach w naszych jednakowych sukienkach. Te sukienki chroniły nas jak pancerz, czułyśmy się silniejsze, żartowałyśmy że jesteśmy członkiniami "tajnej żydowskiej sekty". W rzeczywistości, wyglądałyśmy w tych naszych sukienkach nader nobliwie. Podwyższony, marszczony stan, kołnierzyk a la guwernantka i rękawy zakrywające łokcie. Śmiałyśmy się, że gdyby nie nasza semicka uroda, ludzie mogliby nas brać za nowicjuszki z katolickiej szkoły przyklasztornej. I tylko Rachela twierdziła z przekorą, że przecież to wymarzony krój na czas, kiedy będziemy chodzić w ciąży. I to ona pierwsza z nas została matką. Irce macierzyństwo nie było pisane.

środa, 5 grudnia 2012

Granatowa sukienka


Granatowa, lniana sukienka powstała w trzech wersjach, które różniły się od siebie nieznacznie obwodem pasa i bioder. Trzy przyjaciółki - Rachela Makower, Irka Perlmanówna i ja. Ten sam wzrost, ta sama waga, nawet numer buta ten sam. I tylko nasze życiorysy były nieco inne, choć splatały się ze sobą od dzieciństwa. Ba, nawet od niemowlęctwa. Nasze matki poznały się spacerując alejkami Ogrodu Krasińskich z córkami w wózkach. Jak wszystkie matki na świecie, zachwycały się postępami w motoryce naszych małych ciał i naszymi pierwszymi słowami. Dla mnie i dla Racheli pierwszym słowem było "mama", a mała Irka która za kilka lat miała zabłysnąć talentem do języków, potrzebowała jeszcze pół roku dużej, żeby wypowiedzieć trzysylabowe "mamele". Rachela skończyła Szkołę Ludową im. Bera Borochowa przy Nowolipkach 68. Jej ojciec był prawnikiem, znanym działaczem syjonistycznym i erudytą, zawsze skorym do dyskusji i nieco apodyktycznym. Ja skończyłam Szkołę Żeńską Heleny Halpernowej przy Nowolipiu 3. Irka natomiast, chodziła do szkoły przy Karmelickiej 29, gdzie nauczyciele w przeważającej większości byli bundowcami. Pochodziła z ubogiej, robotniczej rodziny, która jednak ceniła sobie wykształcenie i aspirowała do inteligencji. Jej wcześnie owdowiała matka, po spłaceniu długów ojca, dorabiała jako krawcowa. Któregoś razu pewna zamożna klientka, której szyła obrusy i zasłony, zostawiła jej w dowód wdzięczności zwój lnu w prezencie. Starczyło na trzy sukienki.

Kiedy dostałyśmy się na studia, nasza radość nie miała granic! Numerus clausus funkcjonował już od wielu lat, a pomimo to, nam udało się znaleźć wśród przyjętych na Uniwersytet Warszawski. Rachela została studentką Wydziału Prawa. Irka, najwrażliwsza z nas i z najbardziej oczytana, dostała się na filologię klasyczną, a ja poszłam w ślady mojego ojca i zostałam przyjęta na Wydział Lekarski. Tylko specjalizację wybrałam inną. Chciałam leczyć dzieci i zostać pediatrą. Napięcia na tle antysemickim i represje stały się naszą codziennością. Podczas zajęć kazano nam, Żydom, stać, lub ewentualnie siadać w ławkach po lewej stronie. Bojówki Młodzieży Wszechpolskiej nierzadko wszczynały ekscesy, z użyciem pałek i kastetów. Kiedyś, uciekając w popłochu przed ONR-owcami, zgubiłam torebkę. Po paru dniach ktoś przyniósł ją do sekretariatu. Ucieszyłam się widząc, że nie zginęły moje dokumenty. Tyle, że na mojej fotografii w indeksie jakaś życzliwa ręka dorysowała mi pejsy. 

Gorliwa troska narodowców o zachowanie właściwych i mierzonych ich kategoriami proporcji między rdzennymi Polakami a Żydami, sięgała absurdu. Domagali się na przykład, by w Zakładzie Anatomii Opisowej Wydziału Lekarskiego UW żydowscy studenci medycyny uczyli się używając zwłok Żydów, a nie Polaków. Na próżno gmina żydowska protestowała, tłumacząc że sekcja zwłok, podobnie jak ekshumacja jest sprzeczna z zasadami judaizmu, który głosi nierozerwalność duszy i ciała i nakazuje natychmiastowy pochówek. Stąd też, żydowscy bezdomni i ubodzy chowani byli wkrótce po śmierci na koszt gminy, podczas gdy do prosektorium przy ulicy Oczki trafiały zazwyczaj zwłoki chrześcijańskiej biedoty. Narodowcy upatrywali się w tym "rażącej dysproporcji" i dochodziło z tego powodu do wielu napięć. Któregoś dnia, mojemu koledze, Jankowi Rozenbaumowi, puściły nerwy. "Panowie, a jeśli matce któregoś z was przytrafi się zawał serca, moim obowiązkiem będzie ją ratować. Czy sądzicie, że miażdżyca tętnic wieńcowych wygląda inaczej u Polaka, a inaczej u Żyda? A czy marskość wątroby według pana ma rasę i narodowość?!". "Ręce precz od mojej matki, jedźcie do Palestyny leczyć swoich!!". Trzech rosłych blondynów rzuciło się na Janka z pieściami, zobaczyłam żyletkę w ręce jednego z nich. Instynktownie, zasłoniłam swoim ciałem Janka próbując stanąć w jego obronie. Bliznę na prawej ręce miałam do końca życia. A naderwany rękaw granatowej lnianej sukienki ponownie trafił pod igłę matki Irki.

Fotografia w sepii


Od kilku tygodni obserwuję młodą dziewczynę, która od niedawna wynajmuje mieszkanie w bloku na Zamenhofa, vis a vis budującego się Muzeum Historii Żydów Polskich. Wiem, że ma na imię Ewa. Nie mogłam nie zwrócić na nią uwagi. Obudzona w środku nocy, potrafiłabym opisać jej twarz bezbłędnie. Te strzeliste łuki brwiowe, szeroko rozstawione ciemne oczy, delikatnie zgarbiony nos, wysokie czoło, wydatne usta.

Ewa często przystaje przed Pomnikiem Bohaterów Getta. Porównuje jego awers z kontrastującym rewersem, nie mogąc zdecydować się, czy bardziej wzrusza ją siła i mityczna niezłomność herosów z jego zachodniej strony, czy heroizm umęczonych ludzi wiedzionych na śmierć, wyłaniających się z płaskorzeźby wykutej po drugiej stronie pomnika. Spaceruje wokół Muzeum Żydów Polskich, notuje coś w małym zeszycie. Robi zdjęcia. Setki zdjęć. To właśnie tam, w Muzeum, pewnego dnia dokona szokującego odkrycia, kiedy zobaczy niedużą fotografię w sepii. Trzy młode, jednakowo ubrane kobiety stoją roześmiane przy bramie przed Ogrodem Krasińskich. Rok 1937. Ta w środku, zalotnie poprawiająca włosy i wyraźnie brzemienna, wyda jej się jej lustrzanym odbiciem. I przypomni sobie, że twarz kobiety, w tym samym ujęciu, widziała już w dzieciństwie w albumie babci Doroty.

Prawa ręka odgarniająca z czoła ciemne loki, ogromne oczy, uśmiech gwiazdy filmowej, świadomej swojej urody. Kobieta ze zdjęcia śmiało patrzyła prosto w obiektyw wzrokiem nie kryjącym uwielbienia, nie próbując zakamuflować swoich uczuć wystudiowaną pozą, nie myśląc o wyeksponowaniu lepszego półprofilu. Ewa, mając już pewne doświadczenie jako fotografka, będzie potrafiła rozszyfrować relację między obiektem zdjęcia a jego autorem. Musieli być w sobie zakochani, nie mieli przed sobą tajemnic. I nie będzie miała wątpliwości, że tamto zbliżenie twarzy pięknej kobiety, które ją zachwyciło, gdy przeglądała album babci, musiało zostać wykadrowane z tego właśnie zdjęcia i powiększone.

wtorek, 4 grudnia 2012

Złoty talmud


Dworzec Śródmieście, z którego codziennie odjeżdżają pociągi do Falenicy na przemian z toru 3A, 7G lub zamiennie 17Y, składa się z kilku podziemnych, częściowo połączonych zygzakiem krętych schodów, nieoświetlonych kondygnacji. Wzdłuż ciemnych, wilgotnych przejść tłum ludzi przepycha się na wszystkie strony w niewiarygodnym, oszałamiającym tempie, zastrzeżonym jedynie dla stolic. Buczą, syczą i gwiżdżą jak nietoperze, aby dzięki echu określić położenie betonowych ścian. Przenikam przez ciała, zdejmuję jednak okulary, bo bez nich lepiej widzę w ciemności. Raz po raz głowy niektórych przechodniów przekształcają się w twarz Szpiglszojma. Wreszcie w kierunku północnym rozbłyskują czołowe światła podmiejskiego pociągu, zbliżają się z prędkością światła i są coraz większe. Teraz pociąg już pędzi nad moją głową. Liczę osi na spodzie pojazdu. Łącznie jest 16. Pociąg hamuje z piskiem. Wsiadam i zajmuję jedno z miejsc tapicerowanych zielonym płótnem. Przedział jest trochę przegrzany, ale na szczęście pusty. Zakładam nogę na nogę i rozpakowuję z torebki ugotowane jajka. Gdy obieram je ze skorupki, przychodzą mi na myśl wydarzenia ostatniej nocy.


Jak co noc Joasia Pompińska położyła się spać do mojego łóżka. Na pierwszy rzut oka nie ma w tym nic niezwykłego. Potem ściągnęła ze mnie kołdrę i się nią opatuliła. Nadal nic wyjątkowego. Spała niespokojnie zgniatając jak zwykle prawą połowę mojego ciała. Jednak tym razem jej wierceniu towarzyszył szelest papieru. Spod jej nocnej koszuli wypadł manuskrypt, którego spalenia literat był więcej niż pewien. Spomiędzy złotych stron, gdy je otwarłam, wypadło zdjęcie literata - bobasa z nagimi ramionkami. Papier fotograficzny był wyraźnie pofałdowany od wielu słonych łez, które musiały być nad nim wylane przez wiele, wiele lat. Teraz, przy świetle księżyca, manuskrypt przypominał talmud. Tym bardziej, że, jak zauważyłam, Joasia skomentowała tekst na marginesach swoim koślawym pismem. Ponadto poprzekreślała i poprawiła wiele zdań. Zaczęły mi się kłębić w głowie myśli, wskutek czego Joasia się obudziła. Oznajmiła mi, że przekaże manuskrypt wydawcy, co kiedyś zaowocuje wysoką nagrodą dla literata. Rozpłakałam się. Łzy kapały na złoto przypadkowo otwartej strony. Litery zaczęły pulsować i przekształcać się w dziurkę od klucza w kształcie znanej nam już litery ש, wgłębionej w kartkę. Była to strona o nawałnicy i o okręcie na wzburzonych bałwanach, idącym teraz na dno razem z ש. Oddałam jej manuskrypt, który przycisnęła do brzucha. Zasnęłyśmy obie z taką samą drzazgą w sercu.