Narratorka siedzi przy oknie swojego mieszkania i patrzy w
niebo. Jest późne popołudnie. Na warszawskim horyzoncie błyszczą ostatnie
promienie zachodzącego słońca, które zalewają miasto krwistą czerwienią. Młoda
kobieta pochyla się nad chanukiją i mamrocząc modlitwę zapala sześć świec. Pokój,
całkiem już pogrążony w ciemności, rozświetla delikatnie ich migotanie. W
złotym świeczniku niespodziewanie odbija się lewa połowa twarzy narratorki.
Prawej strony przerażająco brak. Odbicie urywa się na nosie, prawą stronę
zastępuje odbicie połowy nieco grubszej twarzy Joasi Pompińskiej, nieżyjącej
współlokatorki narratorki. Joasia zachwycona przygląda się odbiciu, poprawia
staromodną trwałą, wygładza tkaninę sukienki w kwiatki i woła po polsku: „Ach!
Czyż nie jesteśmy piękne, moja słodka?” W przeciwieństwie do prawej, lewej
stronie nie umyka skrajnie dziwaczna asymetria odbicia, ale niektóre rzeczy w
życiu potrzebują czasu. „Twoja soczewica jeszcze stoi na kuchni”, kontynuuje
prawa połowa. „Powinnaś ją posolić dopiero po ugotowaniu, moja mała”. Na razie
zatem zaciera się granica między życiem, a śmiercią. To istotna cecha Warszawy.
Nigdzie indziej przeszłość i teraźniejszość nie nakładają się w tak fantastyczny
sposób.
Za plecami Joasi nagle rozlega się ciche dzwonienie.
Ciemnoblond włosa narratorka pyta przysadzistą współlokatorkę o źródło dźwięku.
Joasia dostaje rumieńców z podniecenia. „To mój obrazio, który trzymam na
szafce nocnej. Chodź, pokażę ci”. Podchodzą obie na nogach narratorki do łóżka
Joasi, pstrykają światło nocnej lampki palcem wskazującym narratorki i wtedy
widzą oprawiony portret literata w czerwonej czapce z pomponem, do którego
przytwierdzono mały, złoty dzwoneczek. Wystarczy, że otworzy oczy, wprawia
dzwoneczek w ruch. Gdy widzi Joasię Pompińską, dzwoneczek trzepocze jak
szalony. Joasia głaszcze go po policzku. Jego usta formują się w uśmiech w trzy
sekundy, po czym na powrót kamienieje i zamyka oczy. Garbiąc się przy tym.
Wyjątkowo niezdrowa postawa. Joasia wzdycha i szepcze do siebie, że pewnie znów
wrócił na swoją kamienistą wyspę. Poprawia mu czerwoną czapkę, żeby ochronić go
przed grudniowym ziąbem, po czym zaczyna płakać. Narratorka włącza radio, żeby
zagłuszyć nędzny szloch. Spiker wiadomości ogłasza:
"Remont Ogrodu Krasińskich
zbliża się do finału. Wstrzymano prace w północnej części ogrodu, gdzie kiedyś
stały kamienice przy Świętojerskiej 40 i 38. W przeszłym tygodniu archeolodzy rozpoczeli
w tym miejscu wykopaliska. Znaleźli archiwum Szundu i siedzący w fotelu przy
stole szkielet przywódcy Szundystów, Antka Szpiglszojma, zastygłego w
skurczonej pozycji nad pisaną właśnie broszurą w jidysz pod tytułem: „Jidyszowa
Polska podbija świat pod moim przywództwem, A.S.!!!”
Nikt z prowadzących roboty nie
zdawał sobie sprawy, że A.S. w tej chwili z tlącymi się czarnymi oczyma stał
obok nich na krawędzi wykopu i z zachwytem zacierał ręce. Od śmierci w 1943
roku czekał na ten moment, by móc opublikować swoją broszurę. Wyciągnął własnemu
kościotrupowi z rąk stertę kartek i uciekł. Robotnikom wydawało się, że kartki
porwał wiatr, którego powiew towarzyszył zielonkawym iskrom, ale my, drogi
czytelniku, wiemy lepiej. Biegł do mieszkania literata, żeby polecić mu druk,
bo wiemy też, że w piwnicy pod piwnicą literata odnalazła się ostatnia w
Europie maszyna drukarska z literami jidysz. Brakowało jedynie litery szin.
Ach, ale ach, musiało całkiem zatkać Szpiglszojma, gdy zobaczył na drzwiach
mieszkania pożółkły świstek z adnotacją, że literat rzekomo zaginął w
niejasnych okolicznościach i już tu nie mieszka. Szpiglszojm przeniknął przez
ścianę do mieszkania i potknął się o kilka szkieletów kotów. Ciała literata
nigdzie jednak nie znalazł.
W tej samej chwili w mieszkaniu
narratorki Pompińska gapiła się smutno w obrazek na szafce nocnej i delikatnie
w niego dmuchała. Rzęsy uwięzionej postaci zaczęły się kołysać, dzwoneczek na
pomponie cicho sobie dzwonił, a z lekko uchylonych ust sportretowanego wybrzmiały
dwa razy dziwnie syczące „sziiiin, sziiiin”. Za oknem padały gęste, białe
płatki śniegu, które w świetle latarni skrzyły się jak diamenty. Zapadła cisza.
W Warszawie nastała noc. Jedynie narratorka nie spała, lecz wciąż patrzyła w
niebo. Chmury ukształtowały się jidyszowo, jak każdej nocy, gdy przekazują
istotne przesłanie.