środa, 28 listopada 2012

Przypadki pana K.


Umówiły się z nim na dziesiątą, w restauracji na Nowolipiu. Była częścią nowego Muranowa, ale jej ciemne wnętrze z archiwalnymi fotografiami na ścianach i fragmentami sprzętów ocalałych z cudzych mieszkań przynależało jeszcze do dawnego świata. Przesiadywali w niej zwykle miejscowi, głównie mężczyźni, rozmyślając w samotności lub prowadząc głośne rozmowy nad kolejnymi szklankami piwa. K. był jednym ze stałych bywalców, wiedziały o tym i obie rozmawiały z nim po raz pierwszy właśnie tutaj, w kącie po prawej stronie od wejścia. Miały siedzieć tu teraz obie, pod przesuwającymi się wskazówkami zegara z kukułką, i słuchać. Obiecał im zdradzić najważniejszą zagadkę tego miejsca, w którym mieszały się ulice, nazwy, rzeczy, ludzie i cała reszta materii. Sugerował, że podlega ono nieustannej alchemicznej przemianie, bo stare zawierało się tu w nowym, nowe znienacka przypominało o starym, lub udawało stare, zaś pod powierzchnią kryły się inne warstwy, jak najbardziej rzeczywiste, wciąż dające o sobie znać.

Tym razem jednak drzwi były zamknięte, zbyt wczesna godzina jak na niedzielę. Postały najpierw u wejścia, aż wilgoć przepędziła je do sąsiedniego, czynnego mimo tej pory baru przesyconego tłuszczem z belgijskich frytek, w pawilonach doklejonych do ulicy tak, by zasłaniały gruzową skarpę. Co chwila któraś z nich wychodziła na ulicę, by sprawdzić, czy przypadkiem nie dotarł pod restaurację, ale nie, nie było go tam, zresztą powinien doskonale wiedzieć, o której otwierają. Kwadrans po dziesiątej zaczęły do niego dzwonić, ale numer telefonu należącego do K. przestał istnieć, tak przynajmniej dowodził automatyczny głos po drugiej stronie słuchawki, powtarzający w kółko jedną formułkę. - Może wypił poprzedniego dnia zbyt wiele - powiedziała B. i uświadomiła sobie, że poza imieniem i nieprzydatnym już numerem telefonu nie wiedzą o nim prawie nic, nie mają nawet pojęcia, gdzie mieszka, ten przedwcześnie postarzały mężczyzna z brodą żółtą od nikotyny i o rozbieganych oczach, który twierdził z dumą, że wie wszystko o starym i nowym Muranowie.

Maria i wyspa


W oczekiwaniu na film między reklamami, za siedmioma na wszystkie bóle istnienia środkami, za siedmioma zaufania kredytami, za ratami, samochodami wysuwa się Marii z ręki pilot beznamiętnie liściem gnijącej jesieni na kanapę wiadomej produkcji. Maria podchodzi do okna, gdzie nagłym wybuchem uniesione wirują w nieprzyzwoitym tańcu kartki od krótkiej chwili niezaksięgowane. Nagłym podmuchem uniesione wirują w nieprzyzwoitym tańcu mewy, królowe śmietnisk i wybrzeży.

W przeczuciu wody, a nie śmietniska, zbiega Maria z 38 metrów kwadratowych, z czwartego piętra bez windy przez wszystkie trzy podwórka do bramy. I roztrąca Maria bloki zdecydowanymi ruchami, przepycha wagon wyładowany krzyżami i zrywa z siebie warstwy asfaltu aż po żywy bruk. A gdy nie ma już nic, co widok by zasłaniało, staje Maria na brzegu Murano. Jej oczom ukazuje się Wenecja – miasto w smutnym oczekiwaniu na los Atlantydy, przerywanym tylko refleksami światła na szklanej tafli laguny.


Tłuką się fale rytmicznie u stóp Murano – wyspy, gdzie szyby w oknach są niezbitym dowodem na łaskawość losu, wyspy niepobitych garów, gdzie nie toczy się ciągła dyskusja wron o tym, na czyim domu czyj stanął dom, gdzie głupie piosenki wpadające w ucho, każdemu ujdą z życiem na sucho. Felicita, felicita, Maria śpiewa felicita.

Dina


Dina spadła na Muranów jak meteoryt, zupełnie przypadkowo, nie wiedząc o tym miejscu nic i nie znając tu nikogo. Brała zbyt aktywny udział w studenckim strajku w swoim ojczystym kraju i reżim dał jej wybór: więzienie albo banicja. 

To malutkie mieszkanie znalazła dla niej organizacja pomagająca uchodźcom. Poza tymi ludźmi nie zna tu nikogo. Dali jej też starego laptopa, który stał się jej oknem na świat. Fejsuje więc i skajpuje. Prowadzi dziennik. Szkicuje. Słucha muzyki. Uczy się okolicy. Komponuje też, gra i śpiewa.

Zawsze jej towarzyszy akordeon. Niewielki, jak i ona sama, wesoło pstrokaty, marki Parrot. Może mogłaby zarabiać ulicznym graniem, ale jest strasznie zimno. I pada śnieg. Nigdy wcześniej nie widziała prawdziwego śniegu.

Czyta książki, angielskie tłumaczenia polskich autorów. Chce poczuć lepiej to miejsce. “Not that I want to be a god or a hero. Just to change into a tree, grow for ages, not hurt anyone.” (Czesław Miłosz) Może będzie chciała zostać drzewem. Tutaj.

Bo coś ją tu zahipnotyzowało. Ma już genewski paszport i mogłaby pojechać do Amsterdamu, Paryża, Londynu, gdzie ma wielu znajomych, ale jakaś siła nie pozwala jej opuścić tego miejsca. Nigdy wcześniej nie doświadczała tak często uczucia deja vu.

Oprócz akordeonu, mieszka z nią też rudy kot, znaleziony na ulicy. I jeszcze ktoś. Niewidoczny, ale wyczuwalny.

piątek, 23 listopada 2012

Sądne Dni


Święta Jom Kippur w czasie wojny nabrały innego, jakby apokaliptycznego wymiaru. Napełniały duchowością nawet tych, którzy dawno stracili wiarę. Straszne Dni były w samej istocie dniami trwogi. Każdy chciał być zapisany do Księgi Życia, a modlitwa Izkor, odmawiana za coraz liczniejszych zmarłych rozdzierała serca. Kiedy zamknięto nas w getcie i odgrodzono od reszty świata, niespodziewanie znaleźliśmy się  wszyscy obok siebie pod  jednym namiotem, podłączeni do jednego krwioobiegu, zdani na swoje towarzystwo, choć tak odmienni, nierzadko zantagonizowani. Ci ortodoksyjni, którzy nie mieli szans przedrzeć się na aryjską stronę, bo wygląd i język zdradziłby ich natychmiast, ci którzy dawno przestali przestrzegać świętości Szabasów, ale służyli swoją obecnością  jeśli w bożnicy zabrakło mężczyzn do minianu, ci lewicujący, żyjący poza kręgiem tradycji, ale świadomi swojej żydowskiej tożsamości, syjoniści, którzy szykowali się do emigracji do Palestyny i wreszcie ci, którzy czuli się wyłącznie Polakami, czy mechesi, którzy uważali, że znaleźli się w getcie przez pomyłkę. Oni jeszcze długo łudzili się, że chrzest da im glejt na życie poza jego murami.

I nagle Hitler przypomniał nam wszystkim, że jesteśmy Żydami. Ze szczególnym okrucieństwem i perfidią atakował  w czasie żydowskich świąt. Pierwsze wojenne Jom Kippur, podczas obrony Warszawy, to były prawdziwe Sądne Dni. Bombardowania były szczególnie silne, a grube Berty z hukiem i szaleńczą furią spadały na domy i zadawały śmierć ludziom.

25 września, odłamek szrapnela trafił w dom rabina Kalmana Szapiro przy Dzielnej 5, poważnie raniąc jego jedynego syna Elimelecha. Wkrótce ukochanego rebego babci Lei dotknie cała seria tragedii. Straci syna, synową, szwagierkę, która tuż przed wybuchem wojny przyjechała w odwiedziny z Palestyny, a niedługo potem matkę. Pomimo to, nie załamał się, dalej przestrzegał wszystkich micwojs, a jego nauki przyciągały pobożnych. Mijałam go tu nieraz w drodze na pocztę przy Zamenhofa, widziałam jego piaseczyńskich chasydów w skupieniu podążających do beit ha-midraszu, który rebe zorganizował we własnym domu. Pod powłoką zmarszczek i posiwiałych bród rozpoznawałam twarze, które w czasach dzieciństwa widziałam w piaseczyńskim szulu. Rabin przeznaczył część swojego domu  na stołówkę i noclegownię dla głodujących i bezdomnych. Głosił kazania, które przetrwają lata, spisane i zabezpieczone w puszce po mleku, którą kiedyś znajdą robotnicy w miejscu, gdzie dziś stoi Ambasada Chińska. Skąd, tak silnie naznaczony cierpieniem, znajdował nadludzką siłę, trwając w wierze i pomagając słabszym, podczas gdy inni tracili zmysły?  Lubiłam czasem przystawać koło jego domu i wsłuchiwać się w te hebrajskie słowa, modlitwy dawno nie słyszane. Życie płynęło tam starym rytmem, nie chciało się podporządkować zniewoleniu, rządziło się wyższym prawem. I ja, która z trudem potrafiłam przypomnieć sobie błogosławieństwo odmawiane przy zapalaniu szabasowych świec, czułam się przez krótki moment wolna, stojąc w pobliżu i chłonąc atmosferę tego miejsca, odpornego na destrukcję i chaos, zatrzymanego w kapsule czasu, kiedy cały materialny świat zamieniał się nieuchronnie w drobną miazgę.

Ablu, kilka dni temu dokonałam odkrycia. Ten dom rabina Szapiro, przy Dzielnej 5, stał właśnie tu. Tuż obok drzewa, pod którym na Ciebie czekam.

Kol Nidre


Po śmierci babci nigdy więcej nie byłam już w szulu. Nawet wtedy, kiedy Abramek cioci Blumy stanął pod chupą. Wiem, powiesz zaraz, że przecież w 38 wybraliśmy się razem na koncert Mosze Kusewickiego do Wielkiej Synagogi na Tłomackiem, kiedy to, witany jako wielka gwiazda, wrócił do Polski po nowojorskich występach w Carnegie Hall. Podziwialiśmy jego donośny tenor pośród elegancko ubranej widowni, panów w kapeluszach i wystrojonych w odświętne toalety dam. Pamiętam, że obok mnie stała tęgawa pani Blumenfeldowa, która ozdobiła swoją szyję srebrnym lisem, chcąc pewnie ukryć podwójny, a może i nawet potrójny podbródek. Zobaczę ją znów pod koniec grudnia 41 roku na Grzybowskiej, stojącą w długiej kolejce zziębniętych ludzi, wynędzniałą, znacznie szczuplejszą, bezradnie przyciskającą do piersi srebrnego lisa i futro z norek. Nadchodziły zimowe mrozy, a Niemcy rekwirowali tego dnia w getcie odzież futrzaną, kożuchy i ciepłe ubrania z wełny. W miesiąc później  Blumenfeldowa zginie, zastrzelona na ulicy przed własnym domem przez pijanego oficera Wermachtu. 

Ale wtedy, podczas koncertu w Wielkiej Synagodze bardzo była jeszcze przylepiona do życia. Tak jak my wszyscy, żądni ziemskich przyjemności. Potrzebowaliśmy rozrywki. Zamiast na Tłomackie, mogliśmy równie dobrze pójść wtedy do Opery. Nie czułam tamtego wieczoru żadnego uniesienia religijnego. Nic z tej mistycznej atmosfery, która wypełniała synagogę, kiedy ubrana w białą sukienkę, słuchałam z babcią Kol Nidre w tamto pamiętne Jom Kippur. A kiedy babcia zmarła, z roku na rok żyłam coraz bardziej świeckim życiem. I tylko  wyszczerbione widelce, powyginane łyżki i obtłuczone talerze, na które natykałam się w przepastnych szufladach kredensu w naszej kuchni na Karmelickiej, były jedynym materialnym śladem po obecności babci i po jej uporczywych staraniach o zachowanie mojej pobożności. Babcia, przestrzegająca koszeru, podarowała mi kiedyś dwa zestawy sztućców i naczyń. Jedne do potraw mlecznych, a drugie do mięsnych. Wymieszane po stokroć, dawno przestały być używane zgodnie ze swoim przeznaczeniem. A babciny ręcznie malowany, porcelanowy talerz sederowy od lat służył mojej matce jako taca na biżuterię.

Nie sposób było jednak mieszkać w dzielnicy północnej i zupełnie wyłączyć się z rytmu  narzucanego przez kalendarz żydowski. Nie odmawiałam, kiedy dzieci sąsiadów prosiły mnie, żebym zagrała z nimi w dreidla, w świetle chanukowych świec. Przebrana za Esterkę, bawiłam się na kilku balach purimowych, a w święto Rosz Hashana jadałam jabłka z miodem. Nawet najbardziej zagorzali ateiści, nie wyłączając komunizującej młodzieży i tych, którzy przyszli już na świat w świeckich domach, wiedzieli co to szachrit, a co maariv. Wystarczyło przejść się wzdłuż Nalewek, a odgłosy porannych i wieczornych modlitw dobiegały przechodniów i klientów zza ścian bożnic, które znajdowały się w podwórzach każdej z kamienic.


środa, 21 listopada 2012

Złote nitki


Wpatrzona w ogromną szybę kawiarni literackiej szukam swojego odbicia, chcąc sprawdzić makijaż. Niestety nie mam odbicia. Szkoda. Czasami mi się wydaje, że jestem tak samo martwa jak Joasia Popińska, która w tej chwili urządza literatowi awanturę o nawyk palenia w mieszkaniu. Literat ma wspaniały dar – dar ignorowania. On tego zwyczajnie nie słyszy. Z biegiem lat udało mu się wydostać duchem z ciała. Jest wiecznie nieobecny. Gdzie zatem bywa ten dobry człowiek? Albo raczej - w którym miejscu znajduje się jego serce? Ja to wiem. Jest po drugiej stronie liter manuskryptu. Wkroczył w swoją literaturę i nie ma zamiaru wydostać się z kartek. Pewnej burzliwej nocy weszłam tam i ja. Trójwymiarowy świat za literami składa się wyłącznie ze złotych, świetlistych nitek, które oplatają jak pajęczyna duszę każdego, kto wkracza w tę przestrzeń i pozwalają rozbrzmieć tysiącom wspomnień łączącym się ze wspomnieniami fikcyjnych postaci. Ale są też nitki, które dźwigają echo duszy literata. To tylko odpryski jego duszy. Źródło, serce, jest tam, gdzie żadna inna dusza nie ma dostępu. W chwili, w której to zrozumiałam, trafił mnie piorun i wyrzucił z tamtego świata. Od tej pory jest mi trochę zimno i nie mam już lustrzanego odbicia.

Patrzę przez szybę na apokaliptyczny zarys ruin żydowskiego muzeum. Obok mnie Joasia podpiera puste ciało literata. Wiem, dlaczego muzeum się zawaliło, ale teraz nie powiem.

W lustrzanym odbiciu widzę, jak liczni nieżyjący z szelestem kartkują żydowską gazetę „der Curikker”. Nie czyta jedynie Szpiglszojm. Milczący i ponury patrzy w moją stronę. Do niedawna należał do żydowskiej redakcji, ale został wyrzucony przez surowego pana balebosa. Jego obsesyjne idee zawładnięcia światem stały się nie do zniesienia.

Joasia wypakowała plastikowy pojemnik curver i próbuje karmić literata własnej roboty zupą mleczną z makaronem. Literat zwymiotował, ledwie poczuł zapach zupy, zanim nawet zdążył zobaczyć, że w zupie pływają robaki - przeoczone przez Joasię, która nie może się pogodzić z faktem, że gotowanie to nie jest zajęcie dla umarlaków. Ale jeszcze ciekawsze niż odkrycie przyczyn uporu Joasi, coraz bardziej działającej mi na nerwy, jest tło kulturowe: dlaczego rodowity Polak ma odruchy wymiotne na widok zupy mlecznej z makaronem? Z tą potrawą wiąże się szereg poniżających doświadczeń, które przeciętny mieszkaniec Polski musiał znosić żyjąc w komunistycznym państwie. Jako cudzoziemka nie mogę się nadziwić, jak trwale ta zupa symbolizuje niedoskonałość dyktatury.

Wychodzę z lokalu i idę w stronę Dworca Śródmieście. Mam szereg uzasadnionych wątpliwości, czy nie zgubię się w podziemnych, ciemnych katakumbach owego dworca. Po mieście krąży mnóstwo niepokojących legend o tym miejscu. Złych legend. Nie każdy, kto przypadkiem znajdzie wejście do dworca, znajdzie również, jak głoszą legendy, wyjście.

piątek, 16 listopada 2012

Maria i chłopcy


Maria widzi go jak przez mgłę. O ile to on i o ile to mgła. Ma lat dwadzieścia parę, a może ledwo dwadzieścia, choć umarłym nie czyni to chyba różnicy, a zwłaszcza przyjmując łopatologiczną definicję śmierci. A od łopaty barki jego szerokie i w samo południe wąwozami wśród nabrzmiałych mięśni tułowia płyną mu jak łzy srebrzyste krople potu. I ta właśnie łopata, którą kopie, lub zakopuje, a zwłaszcza tutaj gdzie grzebanie w ziemi cięższe jest od samego piachu, ta właśnie łopata to najtańszy klub fitness na dzielnicy, o którym nie śniło się posiadaczom karty multisportu.

Wytrzepawszy z brody resztki domów idzie do jesziwy, jedzie do Planu B, choć w tej okolicy nie zawsze jest jakiś plan B. Czasami nie pozostaje nic innego jak sobie strzelić w łeb, ale o tej późnej porze bywają czasem jeszcze otwarte niektóre z owych osobliwych a tyle nęcących sklepów, o których zapomina się w dnie zwyczajne – sklepy monopolowe. Lżejszy staje się mundur i drelich, a krawat uwiązany jak sznur szubieniczny daje złapać oddech. Potem zaś śmierć i następująca po niej bolesna agonia lub na odwrót jeśli okoliczności do tego przymuszą.

Jesienny wiatr smętnie pędzi chodnikiem ulotki burdeli, latarnia mruga niezalotnie. Maria widzi go niknącego w zawiesinie. Nie jest to smutne tak jak być powinno, bo chłopcy odchodzą, a w ich miejsce pojawiają się nowi z młodością, której jeszcze pług czasu głęboką zmarszczką nie przeorał, pełni soków w ciała szklance arcoroc, odpornej na szok – jeśli wierzyć reklamie. I cóż jest Maria winna, że kolejną miłość bierze za pierwszą.

Biała sukienka


Nad moją białą sukienką babcia Lea pracowała tygodniami, przerywając robotę tylko w Szabes. Obserwowałam, jak w świetle karbidowej lampki haftuje w skupieniu kwietne ozdoby na kołnierzu i mankietach, z trudem nawlekając nitkę na igłę. W dzieciństwie spędzałam jesienne święta u niej, w Piasecznie. Zabierała mnie do swojego domu przed Rosh Hashana, a przywoziła do Warszawy niedługo po Simchat Tora. Byłam jej jedyną wnuczką i oczkiem w głowie. Na przekór moim rodzicom, z uporem dbała o moje religijne wychowanie. Jej melancholijna i skłonna do depresji córka, a moja matka, dawno przestała być pobożna. Odebrawszy świecką edukację w Warszawie, z Gitel przeistoczyła się w Reginę i z wyższością patrzyła na chłopców z dawnego sztetla, którzy ukończywszy jesziwy, nie mieli pojęcia o istnieniu Balzaka albo Daniela Dafoe, nie czytali nigdy Słowackiego, a muzyka Chopina była im obca. Babcia długo nie potrafiła zaakceptować jej małżeństwa z moim ojcem, studentem medycyny, którego przodkowie już dwa pokolenia wcześniej zgolili brody i zaprzestali studiowania Świętych Ksiąg. Całą nadzieję  pokładała we mnie. Tamtego roku zaprowadziła mnie w Jom Kippur do szulu, promieniejąc z dumy, a wszystkie kobiety na ezrat naszim zerkały na mnie ukradkiem znad swoich sidurów, nie kryjąc zachwytu. Kiedy zabrzmiało Kol Nidre, babcia chwyciła mnie za rękę i trwałyśmy tak złączone w uścisku aż do chwili, kiedy głos kantora zamilkł.

Tę białą sukienkę miałam na sobie tylko raz. Kiedy przyszła kolejna jesień, stałam się już kobietą. Przez sukienkę w żaden sposób nie dały się przecisnąć moje wypukłe piersi i powiększone biodra. Babcia Lea, bardzo już schorowana, machnęła tylko ręką i schowała ją do kufra pełnego naftaliny. Zmarła osiem miesięcy później, ale  przedtem zdążyła jeszcze, jak co roku, przyjechać do nas do Warszawy przed Pesach. I będąc tu, jak zwykle, odwiedziła Abramka, syna cioci Blumy, który pobierał nauki w jesziwie Daas Mosze na Nowolipiu. Tradycyjnie, zaopatrzyła go w dwa duże słoje szczelnie wypełnione gefilte fisz. Jesziwę założył Kalman Szapiro, jej ukochany rebe z Piaseczna, który słynął z tak rozległej wiedzy medycznej, że warszawscy aptekarze bez słowa sprzeciwu wydawali leki na podstawie wypisywanych przez niego recept. Korzystając z okazji pobytu w Warszawie, babcia poprosiła rebego o przeróżne maści i medykamenty dla całej familii, a że była zaprzyjaźniona z jego żoną, rebecyn Rachelą, ta wizyta na Nowolipiu trwała w nieskończoność. Choć dzieliły je pokolenia, obie kobiety darzyły się wielką serdecznością i z zapałem przekazywały sobie nowinki o krewnych i znajomych z Piaseczna.

Wreszcie, słaba ciałem, ale nie duchem babcia, wysprzątała jak co roku przed Pesach nasze mieszkanie na Karmelickiej. Głucha na protesty mojego ojca, który prosił, żeby choć jego gabinet zostawiła w spokoju, podstępnie zakradała się tam nocą, podczas jego dyżuru w szpitalu i cierpliwie czyściła każdą półkę, dokładnie myła każdy fragment podłogi. Dobrze znała osobliwe upodobania swojego zięcia. Ojciec mój zwykł był posilać się kromkami chleba pokrytymi grubą warstwą miodu, podczas gdy oddawał się lekturom, a duchem przenosił się w inne światy. Nieraz zdarzało mu się zasnąć nad książką. Tamtej ostatniej wiosny swojego życia, w kwietniu 1924 roku, babcia Lea, nie kryjąc radości, zamaszyście wytrzepała hamec z kartek "Patologii dróg oddechowych górnych i uszu" Erbicha i pożółkłych stron starego, niemieckiego wydania "Das Kapital" Marksa. 

czwartek, 8 listopada 2012

Maria i kobiety


Nie od niej to zależało, ale jest kobietą. Niestałą i zmienną jest zawsze kobieta. „Ah, znów jest popyt na epików!” - myśli Maria de Murano idąc pod rękę w morze gruzów z barbarzyńcą spod Radomia, a jej kwiecista sukienka od cioci Unry w strzępach jest od zakasywania. Świat trzeba urządzić na nowo, potrzeba słonecznych podwórek i krzyczących tam dzieci. Pokalane poczęcie na ruinach i poród w robotniczym baraku – być Marią – to zobowiązuje.

Gdy pastuszkowie kładą kolejne warstwy muru, bydlęta leżą zaś pijane pod stołem, a trzej królowie wygrażają sobie bronią nuklearną, nie pozostaje jej nic, jak zostać singielką i bizneswoman, i copywriterką, i meneżdżerką w headofisie, iść na sushi, albo na lejdis, albo na manifę i kupić na kredyt apartament, który zasadniczo przecież różni się od kawalerki, bo kawalerka to chyba jednak określenie osoby stanu wolnego płci żeńskiej.

A kiedy znudzi ją nowy blender i gender, i jest jeden z tych słonecznych lipcowych dni o konsystencji roztopionej gumy do żucia, Maria mogąc leżeć w rynsztoku trupem lub w stroju kąpielowym plackiem, tym razem wybierze tę drugą z możliwości.  

Widmofon


Tydzień po Wszystkich Świętych Anna zaryzykowała wybranie się na groby swoich przodków. Jako jedyny członek rodziny mieszkający obecnie w Warszawie poczuwała się w obowiązku. Usiadła  przed komputerem, sprawdziła w sieci dojazd – z Muranowa 3 przesiadki, przystanek końcowy – Cmentarz Bródnowski. Zaznaczyła nazwę nekropolii prawym klawiszem myszy i wyszukała z ciekawości informacji. Otwarty w 1884, pierwszy pogrzeb – rocznej dziewczynki Marii Skibniewskiej, …jeden z największych cmentarzy w Europie. Myśl o błąkaniu się samotnie godzinami nie przeraził jej. Jesień też nie była dla niej zniechęceniem, była raczej ciekawą odmianą klimatu. Telefon, pieniądze, klucze, notatnik z zapisanymi numerami grobów, w uszy wsadziła słuchawki z przedwojennymi, amerykańskimi audycjami radiowymi i wyszła na autobus.

babcia i dziadek – d29 rząd 4 miejsce 20
wujo Mito i ciocia Mysia – i56 rząd 4 miejsce 3
dziadek Staś i babcia Basia – c54 rząd 2 miejsce 16
Adam – a23 rząd 2 miejsce 3

Odnajdywanie kwater szło jej zaskakująco szybko. Kładąc kwiaty na trzecim grobie zauważyła, że na wszystkich tablicach nagrobnych imion było więcej niż na kartce. O większości osób leżących pod nimi nie wiedziała nic. Historie o bliskiej rodzinie znała z opowieści matki. O prapradziadku, który pracował przy budowie Kolei Transsyberyjskiej, a pech chciał, że zarobione pieniądze zdewaluowały się po Rewolucji Październikowej. O prababci, która umarła na hiszpankę osierocając czwórkę swoich dzieci, czy o dziadku, który jako ośmiolatek pamiętał niezwykłe zwierzęta na ulicach Pragi, zbiegłe z Zoo w czasie Drugiej Wojny.

Grób Adama różnił się od wcześniejszych. Nie był murowany, miał jedynie prostą tabliczkę nagrobną z nazwiskiem i rokiem śmierci. To chyba ten, co się zastrzelił, to ten, co nie miał żony ani dzieci. Samotny i niechciany Adam? – pomyślała. Tabliczka jednak była nowa. Wyjęła telefon z przepastnej torby, zdjęła rękawiczkę i wybrała numer. Po trzeciej, nieskutecznej próbie nawiązania kontaktu z matką poczuła w końcu chłód przedzierający się przez warstwy ubrań i natychmiast przyspieszyła kroku. Wychodząc przez bramę cmentarną w kierunku licznych budek i kiosków wypełnionych kwiatami zauważyła starego mężczyznę, który opatulony kocem siedział przy stoliku z napisem „pańska skórka”.  Nazwa mało apetyczna, - pomyślała – zważywszy na aparycję sprzedającego pana. Jednak mało apetyczne nazwy słodyczy typu „Jawbreakers”, „Warheads”, „Toxic Waste” czy „Salt Water Taffy” towarzyszyły Ani od dzieciństwa. Z ciekawości kupiła jedną, odwinęła do połowy i mocno się w nią wgryzła. Zmarznięty cukierek ukruszył jej kawałek zęba. Poczuła, jak w ząb ostro wdziera się słodycz. Anna chwyciła się za policzek, a telefon odruchowo wrzuciła do torby.

W domu przed lustrem ząb nie wyglądał tak źle, jak sobie go wyobrażała śledząc w drodze do domu  jego nierówność językiem. Wieczór przyszedł zaskakująco szybko, potrzeba snu również. Kładąc się do łóżka sprawdziła telefon, czy może nie słyszała jak matka do nie oddzwaniała. Nie miała jednak nieodebranych połączeń. Włączyła cicho dalszy ciąg przedwojennych audycji, wtarła krem, zgasiła lampkę i zamknęła oczy. Niespodziewanie usłyszała charakterystyczne pikanie w domofonie. Ktoś jest na dole, ktoś wstukał mój kod i wchodzi do budynku, jedzie windą, jest na piętrze, na korytarzu, zaraz chwyci za klamkę. Cisza..., nikogo nie ma. Może to się jej tylko wydawało. Po kilku minutach znów charakterystyczne „pi pi pi”. Anna znieruchomiała. Bała się ruszyć z łóżka, bała się ruszyć w ogóle.

środa, 7 listopada 2012

Opaska z gwiazdą Dawida


A kiedy udało mi się wreszcie uwolnić z uścisku tego stygmatyzującego atrybutu, spojrzałam w górę i krzyknęłam tak głośno i przeraźliwie, że zatrzęsły się szyby w oknach, a ludzie w popłochu pochowali się w mieszkaniach myśląc, że nadciąga  burza. Wysoko nade mną, na rozłożystych gałęziach olbrzymiego klonu, przetykanych gdzieniegdzie zieleniejącymi pączkami, połyskiwały w promieniach marcowego słońca moje dawne sukienki! Wyglądały jak barwne, egzotyczne owoce, które wskutek jakiegoś błędu czy też żartu natury wyrosły i dojrzały niespodziewanie w tej szerokości geograficznej. I tylko trudno było pojąć, że wydało je na świat to muranowskie drzewo, zakorzenione w tej glebie i z niej czerpiące soki.

Moje sukienki, a w nich zapisane moje życie. Znałam je wszystkie tak dobrze! Tę dziewczęcą, białą, która górowała nad innymi, uszyła mi babcia Lea na Jom Kippur, tuż przed moimi dwunastymi urodzinami. I tę lnianą, granatową, z podwyższonym stanem, która towarzyszyła mi przez lata studiów i przeżyła ze mną moje pierwsze getto. Getto ławkowe. Tę sukienkę z błękitnego tiulu, na który wydałam majątek w sklepie bławatnym na Gęsiej, miałam na sobie podczas naszej pierwszej randki. Pamiętasz? Ech, pewnie nie. Mężczyźni nie rejestrują takich rzeczy. Za to tę czerwoną, szyfonową, która powiewała na wietrze jak sztandar, tę, o której babcia Lea - gdyby żyła - z pewnością powiedziałaby "trefna", rozpoznałbyś z pewnością! Podarowałeś mi ją przecież w prezencie po swoim powrocie z Paryża. Odważnie odsłaniała ramiona, dekolt i plecy. To w niej szalałam na obrotowym parkiecie w Adrii, kiedy hucznie witaliśmy 39 rok! I wreszcie, obok tej czerwonej, parę gałęzi dalej, wisiała niepozorna płócienna sukienka. Zielona w drobne białe grochy. To przecież ta, którą pożyczyłam od Irki Perlmanówny latem 39 roku! I której nigdy już nie zdążyłam oddać.

Stałam jak zaczarowana, wpatrując się w te moje sukienki, marząc, że zwieje je wiatr, albo że rozszaleje się burza, a one spadną mi do stóp, ciężkie od deszczu. "Pan Abel prosił, żeby pani przekazać, że będzie czekał na panią tu, pod tym drzewem". Głos małego chłopca wyrwał mnie z osłupienia. Prawie zapomniałam o jego obecności. Rozumiem, dałeś mi znak. Czekam więc i przychodzę tu codziennie od tamtego dnia. A moje sukienki? Tkwią tu nadal. Nie wyblakły w lipcowym słońcu, nie zbutwiały, kiedy opadł z nich zimowy szron. Nienaruszone, czyste i pełne życia. Mojego życia.

ש kaputt


Kawiarnia literacka przy Karmelickiej. Wczesne popołudnie. Tylko jeden gość jest obecny ciałem. Dzwoniąc o blat odstawia szklankę bezglutenowej lemoniady, w której przed chwilą zanurzył usta. Dźwięk wybrzmiewa w ciszy pomieszczenia i uderza o wielki witraż, który pozwala spojrzeć na fizykalny świat zewnętrzny, bez pytania przekradający się cieniem przez biały witraż i padający na wypielęgnowaną twarz gościa kawiarni. Ohydny cień sprawia, że nasz literat – gołębiarz, właściciel tajemnej drukarni i medium, tyle na razie mogę zdradzić, wygląda mniej atrakcyjnie niż w rzeczywistości. Ruiny dawnego żydowskiego muzeum w Warszawie zaciemniają jego rysy twarzy w tak przerażającym wymiarze, że mnie, wszechwiedzącej narratorce, samej będącej medium i obywatelką świata, natychmiast przychodzi na myśl fotografia bundysty Szpiglszojma zrobiona krótko przed samobójstwem. Już wtedy Antek, bo o nim mowa, wiedział, że 40 lat po samobójstwie wstąpi w moje ciało i nim zawładnie. Ale to nie to chodziło po głowie literatowi w kawiarni. To chodziło mi po głowie. Nie literatowi, ani nie Szpiglszojmowi po jego pomieszanej głowie. Poprzedniego dnia literat spalił manuskrypt ze swoimi notatkami z całego roku na dachu domu przy Lewartowskiego, w którym zajmował mieszkanie. Wychodząc z kawiarni wystarczy pójść kawałek prosto, skręcić raz w lewo, minąć nieco nieudaną tablicę pamięci Szpiglszojma, na której pewnej czerwcowej nocy, w stanie upojenia, literat pośliznął się i skręcił nogę, potem trzeba skręcić w prawo, by stanąć po środku ulicy Lewartowskiego. Na dachu domu literat postawił klatki dla swoich gołębi, często tam przesiaduje i tam też spalił manuskrypt. (Rzecz się tyczy gołębi pocztowych). Wymyślił sobie przedziwną historię o literacie, którego sny pojawiają się nocą, na ścianie obok łóżka, jako świecący napis, który czyta krępa, nieżyjąca kobieta, Joasia Pompińska, mieszkająca z nim i prowadząca mu dom. Niestety wymyślona historia literata okazała się jak najbardziej prawdziwa. Joasia Pompińska nie jest iluzją, faktycznie czyta co noc jego sny. Gorzej! Wtrąca się w nie i nimi manipuluje. Manuskrypt nie jest owocem jego własnej wyobraźni, ale zapisem wszystkich myśli Joasi, które niezauważenie dla literata przepłynęły przez niego, niczym przez przekaźnik. Jak zatem doszło do ujawnienia tej niesamowitej historii?

Będę musiała cofnąć się do niedawnej przeszłości literata. Nie tylko, jak wspomniałam, hoduje gołębie na dachu, ale też założył przed wieloma laty potajemną drukarnię w piwnicy. Cylinder maszyny drukarskiej z żydowskimi literami przetrwał zburzenie getta. Ten sprzęt nie stoi, mówiąc ściśle, w piwnicy literata, ale w pomieszczeniu ukrytym pod piwnicą, w piwnicy dawnego domu, który stał wcześniej w tym miejscu. Przy majowej pełni, również w stanie upojenia, literat wpadł przez dziurę i spadł wprost na cylinder maszyny drukarskiej łamiąc literę ש.

Co zatem drukuje po żydowsku literat każdej nocy w tej piwnicy pod piwnicą? Drukuje żydowski dziennik „der Curikker”, co znaczy „powrót”, w nakładzie 500 egzemplarzy. Jedynie drukuje, nie pisze, nie redaguje, bo nie jest mistrzem jidysz. Co innego ja. Każdego dnia gołębie przynoszą na dach artykuły, a literat zanosi je do maszyny drukarskiej w piwnicy. Kim są i gdzie mieszkają dziennikarze piszący te artykuły? To najprawdziwsi warszawiacy, tyle że nieżyjący. Przenieśli się do opuszczonego sanatorium chorób płuc w Falenicy pod Warszawą. Redaktor naczelny, grubo ciosany despota ze staromodnym wąsem wprowadza w redakcji ostry reżim, ale jak zwykle mówię, psy, które szczekają, nie gryzą. Sama też należę do redakcji. Szczerze mówiąc, mam słabość do literata. On naprawdę nieźle wygląda, ale jest w tak fatalnym stanie psychicznym, że mnie zupełnie nie zauważa, mimo że  siedzę tuż obok niego, przy jego stoliku w kawiarni literackiej. Właściwie dostrzega mnie, ale sam przed sobą nie chce się do tego przyznać. Wydaje mi się, że z powodu madam Pompińskiej, która pierze mu mózg i ma nad nim władzę zupełną. Obecnie popadł w swego rodzaju depresję, bo pierwszy raz dotarło do niego, że nigdy nie był sobą. Snuje rozważania o wolności, niewoli i tożsamości, obmyśla plan wydostania się ze szponów tej kobiety, ale nie wie, jak to zrobić. Ona również zawsze siedzi przy jego stoliku, zawsze po jego prawej stronie. Delikatnie gładzi opuchniętą ręką jego brwi. Jemu to nie sprawia przyjemności, ale im bardziej próbuje się jej opierać, tym bardziej ona na niego napiera. Prawie się poddał jej potędze. Szepcząc próbuję podnieść go na duchu. Mogłabym mu pomóc, ale z nim jest jak z alkoholikiem. To on sam musi tego chcieć.