środa, 31 października 2012

Czekając na Abla


Drogi Ablu!

Wiem, że jesteś w pobliżu. Czuję Twoją obecność. Teraz, uwolniona od ziemskiego bytu, widzę, czuję i rozumiem więcej niż za życia. Wiem, że tu wrócisz. Ta ziemia, naznaczona kainowym piętnem, była miejscem naszego szczęścia, wzruszeń i naszej tragedii. Tu zostawiliśmy wszystko. Stąd jesteśmy.

Tyle lat minęło od naszego spotkania! Listopadowy dzień, kiedy widzieliśmy się tu po raz ostatni, odtwarzałam sobie tysiące razy w pamięci. Z precyzją potrafię opisać każdy szczegół i słowo. Nawet to milczenie, które boleśnie przeszywało uszy. Gdy słowa okazały się bezsilne i zbędne.

Musiałam wyglądać mało dostojnie, brodząc wśród sterty ruin i żelastwa, jak żuraw podnosząc wysoko kolana, z trudem zachowując równowagę. Kaszlałam, pył zmiażdżonych cegieł dusił mnie. Walczyłam ze sobą. Tak bardzo chciałam się obejrzeć i zobaczyć Cię jeszcze raz.

Bałam się, że podzielę los żony Lota. Część mnie już była martwa. Przy życiu trzymał mnie mój syn, poczęty i urodzony po wojnie. Był jedyną ludzką istotą, z którą łączyły mnie więzy krwi. Nie ocalał nikt. Uśmiechałam się wpatrując się w jego ogromne chabrowe oczy. "Ma dobry wygląd", myślałam. Bałam się, kiedy karmiłam go piersią, że oprócz mleka wyssie ze mnie pamięć. 

Po wojnie zamieszkałam na Żoliborzu. Nigdy nie odważyłam się wrócić na Muranów. Nawet wtedy, kiedy słyszałam entuzjastyczne wieści o jego odbudowie. Mój związek nie był udany. Rozstaliśmy się, kiedy Michał miał pięć lat. W maju 1968 roku dostaliśmy paszport i wyjechaliśmy z synem do Izraela. Trzy lata później mój piękny, niebieskooki syn zginął w zamachu terrorystycznym w Jerozolimie. Próbowałam jeszcze żyć, ale nie potrafiłam. Zmarłam wkrótce potem nagłą i bezbolesną śmiercią, we śnie.

Sen trwał w nieskończoność, a kiedy wreszcie przebudziłam się i otworzyłam oczy, poczułam  słodki zapach czeremchy i bzu. Myślałam, ze znalazłam się w Raju. Ten zapach zdawał się dziwnie znajomy. Po chwili zorientowałam się, ze jestem w Ogrodzie Krasińskich. A dla nas, w getcie, to miejsce było jak zakazany owoc, który kusił zmysły, wydawał się na wyciągnięcie ręki, a jednak pozostawał niedostępny, ogrodzony murem. Ostatni taki beztroski, ciepły majowy wieczór spędziliśmy tu obydwoje w 38 roku. Pamiętasz?! I radość tego naszego spaceru wróciła teraz do mnie! Biegałam w transie, jak szalona, nie zwracając uwagi na przechodniów, przytulałam się do drzew, zrywałam gałązki bzu i całą sobą chłonęłam ich zapach. Moja euforia trwała krótko. Zamarłam, kiedy zobaczyłam, co zostało z naszych Nalewek, naszego żydowskiego Nowego Światu.

Od kilku lat snuję się po Muranowie, szukając w jego nowej topografii śladów Ciebie i mnie. Uczę się nazw ulic, obserwuję mieszkańców, wchodzę czasem  bezszelestnie do ich mieszkań i wsłuchuję się w ich sny. Pozostaję dla nich niewidzialna. To znaczy, tak mi się przez lata wydawało. Do czasu.

Na ulicy Zamenhofa mieszkał mały, może siedmioletni chłopiec. Widziałam go codziennie, kiedy rano szedł do szkoły. Miałam wrażenie, że wodzi za mną wzrokiem, uśmiecha się kiedy przechodzę obok. Dwa lata temu zdarzyło się coś niezwykłego. Kiedy mijaliśmy się na rogu Zamenhofa i Dzielnej, mały nagle podbiegł do mnie i patrząc mi prosto w oczy, powiedział cicho, ale stanowczo: "Pani Melu, może pani to już zdjąć!". "Ale mi zimno, a do lata jeszcze daleko" odparłam otulając się kołnierzem, zaskoczona tak bardzo, że nie spytałam go nawet skąd znał moje imię. "Nie, nie mówię o płaszczu" - uśmiechnął się mały. Spojrzałam w swoje odbicie w kałuży. Mój prawy rękaw przecinała powyżej łokcia zniszczona i mocno przybrudzona opaska z gwiazdą Dawida.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz