środa, 5 grudnia 2012

Granatowa sukienka


Granatowa, lniana sukienka powstała w trzech wersjach, które różniły się od siebie nieznacznie obwodem pasa i bioder. Trzy przyjaciółki - Rachela Makower, Irka Perlmanówna i ja. Ten sam wzrost, ta sama waga, nawet numer buta ten sam. I tylko nasze życiorysy były nieco inne, choć splatały się ze sobą od dzieciństwa. Ba, nawet od niemowlęctwa. Nasze matki poznały się spacerując alejkami Ogrodu Krasińskich z córkami w wózkach. Jak wszystkie matki na świecie, zachwycały się postępami w motoryce naszych małych ciał i naszymi pierwszymi słowami. Dla mnie i dla Racheli pierwszym słowem było "mama", a mała Irka która za kilka lat miała zabłysnąć talentem do języków, potrzebowała jeszcze pół roku dużej, żeby wypowiedzieć trzysylabowe "mamele". Rachela skończyła Szkołę Ludową im. Bera Borochowa przy Nowolipkach 68. Jej ojciec był prawnikiem, znanym działaczem syjonistycznym i erudytą, zawsze skorym do dyskusji i nieco apodyktycznym. Ja skończyłam Szkołę Żeńską Heleny Halpernowej przy Nowolipiu 3. Irka natomiast, chodziła do szkoły przy Karmelickiej 29, gdzie nauczyciele w przeważającej większości byli bundowcami. Pochodziła z ubogiej, robotniczej rodziny, która jednak ceniła sobie wykształcenie i aspirowała do inteligencji. Jej wcześnie owdowiała matka, po spłaceniu długów ojca, dorabiała jako krawcowa. Któregoś razu pewna zamożna klientka, której szyła obrusy i zasłony, zostawiła jej w dowód wdzięczności zwój lnu w prezencie. Starczyło na trzy sukienki.

Kiedy dostałyśmy się na studia, nasza radość nie miała granic! Numerus clausus funkcjonował już od wielu lat, a pomimo to, nam udało się znaleźć wśród przyjętych na Uniwersytet Warszawski. Rachela została studentką Wydziału Prawa. Irka, najwrażliwsza z nas i z najbardziej oczytana, dostała się na filologię klasyczną, a ja poszłam w ślady mojego ojca i zostałam przyjęta na Wydział Lekarski. Tylko specjalizację wybrałam inną. Chciałam leczyć dzieci i zostać pediatrą. Napięcia na tle antysemickim i represje stały się naszą codziennością. Podczas zajęć kazano nam, Żydom, stać, lub ewentualnie siadać w ławkach po lewej stronie. Bojówki Młodzieży Wszechpolskiej nierzadko wszczynały ekscesy, z użyciem pałek i kastetów. Kiedyś, uciekając w popłochu przed ONR-owcami, zgubiłam torebkę. Po paru dniach ktoś przyniósł ją do sekretariatu. Ucieszyłam się widząc, że nie zginęły moje dokumenty. Tyle, że na mojej fotografii w indeksie jakaś życzliwa ręka dorysowała mi pejsy. 

Gorliwa troska narodowców o zachowanie właściwych i mierzonych ich kategoriami proporcji między rdzennymi Polakami a Żydami, sięgała absurdu. Domagali się na przykład, by w Zakładzie Anatomii Opisowej Wydziału Lekarskiego UW żydowscy studenci medycyny uczyli się używając zwłok Żydów, a nie Polaków. Na próżno gmina żydowska protestowała, tłumacząc że sekcja zwłok, podobnie jak ekshumacja jest sprzeczna z zasadami judaizmu, który głosi nierozerwalność duszy i ciała i nakazuje natychmiastowy pochówek. Stąd też, żydowscy bezdomni i ubodzy chowani byli wkrótce po śmierci na koszt gminy, podczas gdy do prosektorium przy ulicy Oczki trafiały zazwyczaj zwłoki chrześcijańskiej biedoty. Narodowcy upatrywali się w tym "rażącej dysproporcji" i dochodziło z tego powodu do wielu napięć. Któregoś dnia, mojemu koledze, Jankowi Rozenbaumowi, puściły nerwy. "Panowie, a jeśli matce któregoś z was przytrafi się zawał serca, moim obowiązkiem będzie ją ratować. Czy sądzicie, że miażdżyca tętnic wieńcowych wygląda inaczej u Polaka, a inaczej u Żyda? A czy marskość wątroby według pana ma rasę i narodowość?!". "Ręce precz od mojej matki, jedźcie do Palestyny leczyć swoich!!". Trzech rosłych blondynów rzuciło się na Janka z pieściami, zobaczyłam żyletkę w ręce jednego z nich. Instynktownie, zasłoniłam swoim ciałem Janka próbując stanąć w jego obronie. Bliznę na prawej ręce miałam do końca życia. A naderwany rękaw granatowej lnianej sukienki ponownie trafił pod igłę matki Irki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz