poniedziałek, 17 grudnia 2012

Tachrichim


Pojechałam dokładnie o pięć stacji za daleko. Zamykam oczy, a trzecim okiem zaglądam do redakcji dziennika. Widzę, jak wściekły balebos wyrzuca stare krzesło przez okno. Odechciewa mi się jechać do redakcji. Wysiadam więc z podmiejskiej kolejki, kładę się na miękkim piasku między torami, a brzegiem lasu. Robi się ciemno. W oddali zapalają się wszystkie latarnie w lesie. Wsłuchuję się w szum boru. Szepcze moje imię: „Narratorko! Narratorko! Wszechwiedząca!” Duszą odpowiadam, że nie jestem jeszcze gotowa, to po pierwsze, a po drugie jestem tu incognito. Z tego wszystkiego zapadam w ostateczny, wielki sen.

Siedzimy na karimacie z Joasią Pompińską na balkonie jej ulubionego kurortu. Zima. Milczymy. Sznur, którym oplotła moje serce, lekko dynda na wietrze. Łagodnie kołyszą się sosny w ogrodzie. Na jednej z gałęzi kruk o anielskich skrzydłach nuci żydowską kołysankę ojfn weg sztejt a bojm. Joasia kartkując starą, polską książkę kucharską z lat osiemdziesiątych, mierzy mnie od czasu do czasu wzrokiem, małymi, brązowymi i jednak smutnymi oczyma. Czytam poradnik leczenia energetycznego. „Joasiu”, mówię, jak do niej zwykle mawiam, „wiesz, że musisz odejść”, na co ona: „nie, maleńka, zostanę z tobą na zawsze”. Wzdycham zrezygnowana, a wtedy nad nami rozlega się huk, rozstępują się chmury i odsłaniają krwistoczerwone niebo. Joasia zaczyna gorzko płakać moimi oczyma i moim sercem. Całe morza łez zaczynają płynąć mi z ciała stojącego na balkonie. Wtedy firanka wzdyma się z ram okna i owija mnie jak tachrichim - całun. Stoję tak na balkonie dziewięć dni, dziewięć nocy i dziewięć miesięcy, a fala łez porywa Joasię, niesie z balkonu przez ogród kurortu, nad sosnami i wznosi do chmur. Niebo po wzięciu Joasi przez dwadzieścia sześć sekund świeci czystym złotem, po czym staje się czarne zupełnie. Dom i ogród spowija cisza. Morze łez wolno wsiąka w ziemię. Wszystkie łodygi i kwiaty w ogrodzie zwieszają topielcze głowy. Chylą się martwe sosny. Wyłuskuję się z firanki, podnoszę z podłogi książkę kucharską i odnoszę do biblioteki całej wyłożonej boazerią. Po chwili opuszczam kurort tylnym wyjściem. Pomięta firanka zwisa z balkonu. Postanawiam, że już nigdy więcej tu nie wrócę i odrywam resztkę sznura od swojego serca.

Balebos z gruchającym gołębiem na ramieniu podkręca wąsa i rozkazuje: „płyniesz jutro rano do Nowego Jorku. Statek odbija o dziewiątej rano z portu po północnej stronie mostu Śląsko-Dąbrowskiego. Bądź punktualnie, ich hob a szliches far dir, mam dla ciebie misję”.

Wracam do domu nastawić pranie. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz