piątek, 23 listopada 2012

Sądne Dni


Święta Jom Kippur w czasie wojny nabrały innego, jakby apokaliptycznego wymiaru. Napełniały duchowością nawet tych, którzy dawno stracili wiarę. Straszne Dni były w samej istocie dniami trwogi. Każdy chciał być zapisany do Księgi Życia, a modlitwa Izkor, odmawiana za coraz liczniejszych zmarłych rozdzierała serca. Kiedy zamknięto nas w getcie i odgrodzono od reszty świata, niespodziewanie znaleźliśmy się  wszyscy obok siebie pod  jednym namiotem, podłączeni do jednego krwioobiegu, zdani na swoje towarzystwo, choć tak odmienni, nierzadko zantagonizowani. Ci ortodoksyjni, którzy nie mieli szans przedrzeć się na aryjską stronę, bo wygląd i język zdradziłby ich natychmiast, ci którzy dawno przestali przestrzegać świętości Szabasów, ale służyli swoją obecnością  jeśli w bożnicy zabrakło mężczyzn do minianu, ci lewicujący, żyjący poza kręgiem tradycji, ale świadomi swojej żydowskiej tożsamości, syjoniści, którzy szykowali się do emigracji do Palestyny i wreszcie ci, którzy czuli się wyłącznie Polakami, czy mechesi, którzy uważali, że znaleźli się w getcie przez pomyłkę. Oni jeszcze długo łudzili się, że chrzest da im glejt na życie poza jego murami.

I nagle Hitler przypomniał nam wszystkim, że jesteśmy Żydami. Ze szczególnym okrucieństwem i perfidią atakował  w czasie żydowskich świąt. Pierwsze wojenne Jom Kippur, podczas obrony Warszawy, to były prawdziwe Sądne Dni. Bombardowania były szczególnie silne, a grube Berty z hukiem i szaleńczą furią spadały na domy i zadawały śmierć ludziom.

25 września, odłamek szrapnela trafił w dom rabina Kalmana Szapiro przy Dzielnej 5, poważnie raniąc jego jedynego syna Elimelecha. Wkrótce ukochanego rebego babci Lei dotknie cała seria tragedii. Straci syna, synową, szwagierkę, która tuż przed wybuchem wojny przyjechała w odwiedziny z Palestyny, a niedługo potem matkę. Pomimo to, nie załamał się, dalej przestrzegał wszystkich micwojs, a jego nauki przyciągały pobożnych. Mijałam go tu nieraz w drodze na pocztę przy Zamenhofa, widziałam jego piaseczyńskich chasydów w skupieniu podążających do beit ha-midraszu, który rebe zorganizował we własnym domu. Pod powłoką zmarszczek i posiwiałych bród rozpoznawałam twarze, które w czasach dzieciństwa widziałam w piaseczyńskim szulu. Rabin przeznaczył część swojego domu  na stołówkę i noclegownię dla głodujących i bezdomnych. Głosił kazania, które przetrwają lata, spisane i zabezpieczone w puszce po mleku, którą kiedyś znajdą robotnicy w miejscu, gdzie dziś stoi Ambasada Chińska. Skąd, tak silnie naznaczony cierpieniem, znajdował nadludzką siłę, trwając w wierze i pomagając słabszym, podczas gdy inni tracili zmysły?  Lubiłam czasem przystawać koło jego domu i wsłuchiwać się w te hebrajskie słowa, modlitwy dawno nie słyszane. Życie płynęło tam starym rytmem, nie chciało się podporządkować zniewoleniu, rządziło się wyższym prawem. I ja, która z trudem potrafiłam przypomnieć sobie błogosławieństwo odmawiane przy zapalaniu szabasowych świec, czułam się przez krótki moment wolna, stojąc w pobliżu i chłonąc atmosferę tego miejsca, odpornego na destrukcję i chaos, zatrzymanego w kapsule czasu, kiedy cały materialny świat zamieniał się nieuchronnie w drobną miazgę.

Ablu, kilka dni temu dokonałam odkrycia. Ten dom rabina Szapiro, przy Dzielnej 5, stał właśnie tu. Tuż obok drzewa, pod którym na Ciebie czekam.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz