piątek, 16 listopada 2012

Biała sukienka


Nad moją białą sukienką babcia Lea pracowała tygodniami, przerywając robotę tylko w Szabes. Obserwowałam, jak w świetle karbidowej lampki haftuje w skupieniu kwietne ozdoby na kołnierzu i mankietach, z trudem nawlekając nitkę na igłę. W dzieciństwie spędzałam jesienne święta u niej, w Piasecznie. Zabierała mnie do swojego domu przed Rosh Hashana, a przywoziła do Warszawy niedługo po Simchat Tora. Byłam jej jedyną wnuczką i oczkiem w głowie. Na przekór moim rodzicom, z uporem dbała o moje religijne wychowanie. Jej melancholijna i skłonna do depresji córka, a moja matka, dawno przestała być pobożna. Odebrawszy świecką edukację w Warszawie, z Gitel przeistoczyła się w Reginę i z wyższością patrzyła na chłopców z dawnego sztetla, którzy ukończywszy jesziwy, nie mieli pojęcia o istnieniu Balzaka albo Daniela Dafoe, nie czytali nigdy Słowackiego, a muzyka Chopina była im obca. Babcia długo nie potrafiła zaakceptować jej małżeństwa z moim ojcem, studentem medycyny, którego przodkowie już dwa pokolenia wcześniej zgolili brody i zaprzestali studiowania Świętych Ksiąg. Całą nadzieję  pokładała we mnie. Tamtego roku zaprowadziła mnie w Jom Kippur do szulu, promieniejąc z dumy, a wszystkie kobiety na ezrat naszim zerkały na mnie ukradkiem znad swoich sidurów, nie kryjąc zachwytu. Kiedy zabrzmiało Kol Nidre, babcia chwyciła mnie za rękę i trwałyśmy tak złączone w uścisku aż do chwili, kiedy głos kantora zamilkł.

Tę białą sukienkę miałam na sobie tylko raz. Kiedy przyszła kolejna jesień, stałam się już kobietą. Przez sukienkę w żaden sposób nie dały się przecisnąć moje wypukłe piersi i powiększone biodra. Babcia Lea, bardzo już schorowana, machnęła tylko ręką i schowała ją do kufra pełnego naftaliny. Zmarła osiem miesięcy później, ale  przedtem zdążyła jeszcze, jak co roku, przyjechać do nas do Warszawy przed Pesach. I będąc tu, jak zwykle, odwiedziła Abramka, syna cioci Blumy, który pobierał nauki w jesziwie Daas Mosze na Nowolipiu. Tradycyjnie, zaopatrzyła go w dwa duże słoje szczelnie wypełnione gefilte fisz. Jesziwę założył Kalman Szapiro, jej ukochany rebe z Piaseczna, który słynął z tak rozległej wiedzy medycznej, że warszawscy aptekarze bez słowa sprzeciwu wydawali leki na podstawie wypisywanych przez niego recept. Korzystając z okazji pobytu w Warszawie, babcia poprosiła rebego o przeróżne maści i medykamenty dla całej familii, a że była zaprzyjaźniona z jego żoną, rebecyn Rachelą, ta wizyta na Nowolipiu trwała w nieskończoność. Choć dzieliły je pokolenia, obie kobiety darzyły się wielką serdecznością i z zapałem przekazywały sobie nowinki o krewnych i znajomych z Piaseczna.

Wreszcie, słaba ciałem, ale nie duchem babcia, wysprzątała jak co roku przed Pesach nasze mieszkanie na Karmelickiej. Głucha na protesty mojego ojca, który prosił, żeby choć jego gabinet zostawiła w spokoju, podstępnie zakradała się tam nocą, podczas jego dyżuru w szpitalu i cierpliwie czyściła każdą półkę, dokładnie myła każdy fragment podłogi. Dobrze znała osobliwe upodobania swojego zięcia. Ojciec mój zwykł był posilać się kromkami chleba pokrytymi grubą warstwą miodu, podczas gdy oddawał się lekturom, a duchem przenosił się w inne światy. Nieraz zdarzało mu się zasnąć nad książką. Tamtej ostatniej wiosny swojego życia, w kwietniu 1924 roku, babcia Lea, nie kryjąc radości, zamaszyście wytrzepała hamec z kartek "Patologii dróg oddechowych górnych i uszu" Erbicha i pożółkłych stron starego, niemieckiego wydania "Das Kapital" Marksa. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz