Nad
moją białą sukienką babcia Lea pracowała tygodniami, przerywając robotę tylko w
Szabes. Obserwowałam, jak w świetle karbidowej lampki haftuje w skupieniu
kwietne ozdoby na kołnierzu i mankietach, z trudem nawlekając nitkę na igłę. W
dzieciństwie spędzałam jesienne święta u niej, w Piasecznie. Zabierała mnie do
swojego domu przed Rosh Hashana, a przywoziła do Warszawy niedługo po Simchat
Tora. Byłam jej jedyną wnuczką i oczkiem w głowie. Na przekór moim rodzicom, z
uporem dbała o moje religijne wychowanie. Jej melancholijna i skłonna do
depresji córka, a moja matka, dawno przestała być pobożna. Odebrawszy świecką
edukację w Warszawie, z Gitel przeistoczyła się w Reginę i z wyższością
patrzyła na chłopców z dawnego sztetla, którzy ukończywszy jesziwy, nie mieli
pojęcia o istnieniu Balzaka albo Daniela Dafoe, nie czytali nigdy Słowackiego,
a muzyka Chopina była im obca. Babcia długo nie potrafiła zaakceptować jej
małżeństwa z moim ojcem, studentem medycyny, którego przodkowie już dwa
pokolenia wcześniej zgolili brody i zaprzestali studiowania Świętych Ksiąg.
Całą nadzieję pokładała we mnie. Tamtego roku zaprowadziła mnie w Jom
Kippur do szulu, promieniejąc z dumy, a wszystkie kobiety na ezrat naszim
zerkały na mnie ukradkiem znad swoich sidurów, nie kryjąc zachwytu. Kiedy
zabrzmiało Kol Nidre, babcia chwyciła mnie za rękę i trwałyśmy tak złączone w
uścisku aż do chwili, kiedy głos kantora zamilkł.
Tę
białą sukienkę miałam na sobie tylko raz. Kiedy przyszła kolejna jesień, stałam
się już kobietą. Przez sukienkę w żaden sposób nie dały się przecisnąć moje
wypukłe piersi i powiększone biodra. Babcia Lea, bardzo już schorowana,
machnęła tylko ręką i schowała ją do kufra pełnego naftaliny. Zmarła osiem
miesięcy później, ale przedtem zdążyła jeszcze, jak co roku, przyjechać
do nas do Warszawy przed Pesach. I będąc tu, jak zwykle, odwiedziła Abramka,
syna cioci Blumy, który pobierał nauki w jesziwie Daas Mosze na Nowolipiu.
Tradycyjnie, zaopatrzyła go w dwa duże słoje szczelnie wypełnione gefilte fisz.
Jesziwę założył Kalman Szapiro, jej ukochany rebe z Piaseczna, który słynął z
tak rozległej wiedzy medycznej, że warszawscy aptekarze bez słowa sprzeciwu
wydawali leki na podstawie wypisywanych przez niego recept. Korzystając z okazji
pobytu w Warszawie, babcia poprosiła rebego o przeróżne maści i medykamenty dla
całej familii, a że była zaprzyjaźniona z jego żoną, rebecyn Rachelą, ta wizyta
na Nowolipiu trwała w nieskończoność. Choć dzieliły je pokolenia, obie kobiety
darzyły się wielką serdecznością i z zapałem przekazywały sobie nowinki o
krewnych i znajomych z Piaseczna.
Wreszcie,
słaba ciałem, ale nie duchem babcia, wysprzątała jak co roku przed Pesach nasze
mieszkanie na Karmelickiej. Głucha na protesty mojego ojca, który prosił, żeby
choć jego gabinet zostawiła w spokoju, podstępnie zakradała się tam nocą,
podczas jego dyżuru w szpitalu i cierpliwie czyściła każdą półkę, dokładnie
myła każdy fragment podłogi. Dobrze znała osobliwe upodobania swojego zięcia.
Ojciec mój zwykł był posilać się kromkami chleba pokrytymi grubą warstwą miodu,
podczas gdy oddawał się lekturom, a duchem przenosił się w inne światy. Nieraz
zdarzało mu się zasnąć nad książką. Tamtej ostatniej wiosny swojego życia, w
kwietniu 1924 roku, babcia Lea, nie kryjąc radości, zamaszyście wytrzepała hamec
z kartek "Patologii dróg oddechowych górnych i uszu" Erbicha i
pożółkłych stron starego, niemieckiego wydania "Das Kapital"
Marksa.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz