piątek, 16 listopada 2012

Maria i chłopcy


Maria widzi go jak przez mgłę. O ile to on i o ile to mgła. Ma lat dwadzieścia parę, a może ledwo dwadzieścia, choć umarłym nie czyni to chyba różnicy, a zwłaszcza przyjmując łopatologiczną definicję śmierci. A od łopaty barki jego szerokie i w samo południe wąwozami wśród nabrzmiałych mięśni tułowia płyną mu jak łzy srebrzyste krople potu. I ta właśnie łopata, którą kopie, lub zakopuje, a zwłaszcza tutaj gdzie grzebanie w ziemi cięższe jest od samego piachu, ta właśnie łopata to najtańszy klub fitness na dzielnicy, o którym nie śniło się posiadaczom karty multisportu.

Wytrzepawszy z brody resztki domów idzie do jesziwy, jedzie do Planu B, choć w tej okolicy nie zawsze jest jakiś plan B. Czasami nie pozostaje nic innego jak sobie strzelić w łeb, ale o tej późnej porze bywają czasem jeszcze otwarte niektóre z owych osobliwych a tyle nęcących sklepów, o których zapomina się w dnie zwyczajne – sklepy monopolowe. Lżejszy staje się mundur i drelich, a krawat uwiązany jak sznur szubieniczny daje złapać oddech. Potem zaś śmierć i następująca po niej bolesna agonia lub na odwrót jeśli okoliczności do tego przymuszą.

Jesienny wiatr smętnie pędzi chodnikiem ulotki burdeli, latarnia mruga niezalotnie. Maria widzi go niknącego w zawiesinie. Nie jest to smutne tak jak być powinno, bo chłopcy odchodzą, a w ich miejsce pojawiają się nowi z młodością, której jeszcze pług czasu głęboką zmarszczką nie przeorał, pełni soków w ciała szklance arcoroc, odpornej na szok – jeśli wierzyć reklamie. I cóż jest Maria winna, że kolejną miłość bierze za pierwszą.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz