Po śmierci babci nigdy więcej nie byłam już w szulu. Nawet wtedy, kiedy Abramek cioci Blumy stanął pod chupą. Wiem, powiesz zaraz, że przecież w 38 wybraliśmy się razem na koncert Mosze Kusewickiego do Wielkiej Synagogi na Tłomackiem, kiedy to, witany jako wielka gwiazda, wrócił do Polski po nowojorskich występach w Carnegie Hall. Podziwialiśmy jego donośny tenor pośród elegancko ubranej widowni, panów w kapeluszach i wystrojonych w odświętne toalety dam. Pamiętam, że obok mnie stała tęgawa pani Blumenfeldowa, która ozdobiła swoją szyję srebrnym lisem, chcąc pewnie ukryć podwójny, a może i nawet potrójny podbródek. Zobaczę ją znów pod koniec grudnia 41 roku na Grzybowskiej, stojącą w długiej kolejce zziębniętych ludzi, wynędzniałą, znacznie szczuplejszą, bezradnie przyciskającą do piersi srebrnego lisa i futro z norek. Nadchodziły zimowe mrozy, a Niemcy rekwirowali tego dnia w getcie odzież futrzaną, kożuchy i ciepłe ubrania z wełny. W miesiąc później Blumenfeldowa zginie, zastrzelona na ulicy przed własnym domem przez pijanego oficera Wermachtu.
Ale wtedy, podczas koncertu w Wielkiej Synagodze bardzo była
jeszcze przylepiona do życia. Tak jak my wszyscy, żądni ziemskich przyjemności.
Potrzebowaliśmy rozrywki. Zamiast na Tłomackie, mogliśmy równie dobrze pójść
wtedy do Opery. Nie czułam tamtego wieczoru żadnego uniesienia
religijnego. Nic z tej mistycznej atmosfery, która wypełniała synagogę,
kiedy ubrana w białą sukienkę, słuchałam z babcią Kol Nidre w tamto pamiętne
Jom Kippur. A kiedy babcia zmarła, z roku na rok żyłam coraz bardziej świeckim
życiem. I tylko wyszczerbione widelce, powyginane łyżki i obtłuczone
talerze, na które natykałam się w przepastnych szufladach kredensu w naszej
kuchni na Karmelickiej, były jedynym materialnym śladem po obecności babci i po
jej uporczywych staraniach o zachowanie mojej pobożności. Babcia,
przestrzegająca koszeru, podarowała mi kiedyś dwa zestawy sztućców i naczyń.
Jedne do potraw mlecznych, a drugie do mięsnych. Wymieszane po stokroć, dawno
przestały być używane zgodnie ze swoim przeznaczeniem. A babciny ręcznie
malowany, porcelanowy talerz sederowy od lat służył mojej matce jako taca na
biżuterię.
Nie sposób było jednak mieszkać w dzielnicy północnej i
zupełnie wyłączyć się z rytmu narzucanego przez kalendarz żydowski. Nie
odmawiałam, kiedy dzieci sąsiadów prosiły mnie, żebym zagrała z nimi w dreidla,
w świetle chanukowych świec. Przebrana za Esterkę, bawiłam się na kilku balach
purimowych, a w święto Rosz Hashana jadałam jabłka z miodem. Nawet
najbardziej zagorzali ateiści, nie wyłączając komunizującej młodzieży i tych,
którzy przyszli już na świat w świeckich domach, wiedzieli co to szachrit, a co
maariv. Wystarczyło przejść się wzdłuż Nalewek, a odgłosy porannych i
wieczornych modlitw dobiegały przechodniów i klientów zza ścian bożnic, które
znajdowały się w podwórzach każdej z kamienic.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz