środa, 28 listopada 2012

Maria i wyspa


W oczekiwaniu na film między reklamami, za siedmioma na wszystkie bóle istnienia środkami, za siedmioma zaufania kredytami, za ratami, samochodami wysuwa się Marii z ręki pilot beznamiętnie liściem gnijącej jesieni na kanapę wiadomej produkcji. Maria podchodzi do okna, gdzie nagłym wybuchem uniesione wirują w nieprzyzwoitym tańcu kartki od krótkiej chwili niezaksięgowane. Nagłym podmuchem uniesione wirują w nieprzyzwoitym tańcu mewy, królowe śmietnisk i wybrzeży.

W przeczuciu wody, a nie śmietniska, zbiega Maria z 38 metrów kwadratowych, z czwartego piętra bez windy przez wszystkie trzy podwórka do bramy. I roztrąca Maria bloki zdecydowanymi ruchami, przepycha wagon wyładowany krzyżami i zrywa z siebie warstwy asfaltu aż po żywy bruk. A gdy nie ma już nic, co widok by zasłaniało, staje Maria na brzegu Murano. Jej oczom ukazuje się Wenecja – miasto w smutnym oczekiwaniu na los Atlantydy, przerywanym tylko refleksami światła na szklanej tafli laguny.


Tłuką się fale rytmicznie u stóp Murano – wyspy, gdzie szyby w oknach są niezbitym dowodem na łaskawość losu, wyspy niepobitych garów, gdzie nie toczy się ciągła dyskusja wron o tym, na czyim domu czyj stanął dom, gdzie głupie piosenki wpadające w ucho, każdemu ujdą z życiem na sucho. Felicita, felicita, Maria śpiewa felicita.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz